Obozy NKWD dla jeńców polskich – miejsca masowego odosobnienia trzech grup jeńców polskich w niewoli radzieckiej.Nie są tu wymienione inne miejsca odosobnienia polskich jeńców w ZSRR, takie jak więzienia Zachodniej Białorusi i Zachodniej Ukrainy – gdzie zgromadzono oddzielnie aresztowanych polskich oficerów w liczbie około tysiąca osób, czy więzienie NKWD na Łubiance w Moskwie.
Trwają konsultacje społeczne zorganizowane przez Miejskie Centrum Dialogu w sprawie projektu upamiętnienia dawnego obozu KL Plaszow. Pierwsze z cyklu spotkań z mieszkańcami odbyło się 24 czerwca br. Miasto Kraków zmierza do godnego upamiętnienia dawnego obozu koncentracyjnego Plaszow. W tym celu planowane jest utworzenie pomiędzy ulicami Kamieńskiego, Swoszowicką, Jerozolimską i Heltmana Muzeum – Miejsca Pamięci KL Plaszow w Krakowie. Do końca bieżącego roku potrwają konsultacje społeczne dotyczące tego zadania, prowadzone przez Miejskie Centrum Dialogu. Inwestycja związana z upamiętnieniem prowadzona jest na etapie projektowym przez Zarząd Inwestycji Miejskich. Niemiecki nazistowski obóz pracy i koncentracyjny Plaszow był jednym z trzech obozów koncentracyjnych założonych przez władze III Rzeszy na terenie Generalnego Gubernatorstwa. Szacuje się, że przez cały okres funkcjonowania obozu więziono w nim ponad 30 tysięcy osób, a liczba ofiar różnych narodowości, przede wszystkim Żydów, zamordowanych w obozie oceniania jest na około 5 tysięcy. Gmina Miejska Kraków od wielu lat prowadzi działania mające na celu należyte upamiętnienie tego miejsca. W 2007 roku na zlecenie władz miasta, po przeprowadzeniu konkursu, grupa projektowa GPP Proxima przygotowała projekt budowlany zagospodarowania terenu po dawnym obozie. Jednak z uwagi na zbyt dużą ingerencję w teren całość projektu nie zyskała akceptacji. W 2017 roku Muzeum Krakowa przygotowało scenariusz upamiętnienia obozu, który zatwierdziła powołana przez Prezydenta Miasta Krakowa Rada Społeczna ds. utworzenia Muzeum – Miejsca Pamięci KL Plaszow. W skład tego gremium wchodzą przedstawiciele instytucji muzealnych, uczelni, środowisk żydowskich, krakowskiego samorządu i organizacji społecznych z terenu Podgórza. Scenariusz przygotowany przez Muzeum obejmuje teren Miejsca Pamięci oraz wystawy stałe w Memoriale i Szarym Domu. Działania na rzecz upamiętnienia dawnego obozu KL Plaszow wspiera Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, z którym trwają rozmowy dotyczące funkcjonowania nowej instytucji kultury, mającej powstać w roku 2020. Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego wspiera powstanie Muzeum poprzez finansowanie prac archeologicznych, konserwatorskich i scenariuszowych. Muzeum – Miejsce Pamięci KL Plaszow będzie obejmować 37 ha terenu poobozowego wpisanego do rejestru zabytków Województwa Małopolskiego oraz dwóch budynków: historycznego Szarego Domu i nowo wybudowanego Memoriału. Głównym elementem funkcjonalnym budynku Memoriału, który ma powstać od strony ul. Kamieńskiego jest jednoprzestrzenna sala ekspozycyjna, stanowiąca równocześnie połączenie z tunelem wejściowym na teren KL Plaszow. W tym budynku znajdą się również biura oraz przestrzeń związana z obsługą zwiedzających. Budynek Memoriału zaprojektowano jako obiekt obsypany ziemią, nie wystający ponad powierzchnię projektowanego terenu. Projekt zakłada zintegrowanie architektury z istniejącym terenem, dlatego widoczna będzie tylko jedna – frontowa elewacja budynku. Cała kubatura obiektu wraz z pozostałymi elewacjami oraz dachem zostanie ukryta pod ziemią poprzez zastosowanie stropodachu zielonego. Ukształtowanie stropodachu zielonego powiązane jest w naturalny sposób z ukształtowaniem terenu otaczającego i kolorystyka obiektu dostosowana będzie do istniejącego krajobrazu. Trzy elewacje budynku będą obsypane ziemią wkomponowując się w pofałdowany teren istniejący od strony rezerwatu „Bonarka”, a jedyna odsłonięta elewacja zostanie wykonana z zastosowaniem okładziny z kamienia wapiennego występującego na terenie, z elementami przeszklonymi. Obecna propozycja zagospodarowania terenu nie przewiduje ogrodzenia w formie betonowych słupów, które znalazło się w pierwotnym projekcie. Na terenie dawnego KL Plaszow działania inwestycyjne będą zmierzać do uporządkowania i oznakowania terenu oraz wprowadzenia elementów architektonicznych o małym stopniu ingerencji. Miasto dysponuje pozwoleniem na budowę w związku z realizacją muzeum. Decyzja o pozwoleniu na budowę dotyczy adaptacji terenu dawnego obozu KL Plaszow, budowy Memoriału, a także wygrodzenia terenu o powierzchni prawie 40 hektarów. Jest to pozwolenie zamienne – wcześniej wydana decyzja dotyczyła bowiem pierwotnej koncepcji, która nie będzie realizowana. Ostateczne rozwiązana dotyczące poszczególnych elementów zadania, w tym wyglądu wygrodzenia, czy małej architektury na terenie dawnego obozu KL Plaszow muszą mieć akceptację Konserwatora Zabytków na etapie uzgodnień projektu wykonawczego. Utworzenie Muzeum – Miejsca Pamięci KL Plaszow to zadanie, w które zaangażowanych jest wiele podmiotów. Realizatorem zadania będzie nowa instytucja kultury, która będzie odpowiedzialna za etap budowy muzeum oraz opiekę nad terenem. Zarząd Inwestycji Miejskich w Krakowie odpowiedzialny jest za etap projektowy, ponadto w konsultacjach społecznych w sprawie zagadnień związanych z Muzeum – Miejscem Pamięci KL Plaszow biorą udział Muzeum Krakowa, Zarząd Zieleni Miejskiej, Zarząd Dróg Miasta Krakowa, Zarząd Transportu Publicznego, Miejski Inżynier Ruchu, Wydział Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Wydział ds. Turystyki i Instytut Pamięci Narodowej. W kolejnych spotkaniach z mieszkańcami, które przewidziane są jesienią i zimą omawiane będą kwestie obsługi komunikacyjnej i dojazdu, aranżacji zieleni, ruchu zwiedzających, czy zagadnienia związane z prawną ochroną miejsc pamięci. Najbliższe spotkanie odbędzie się 16 września 2019 r. o godz. 17:30 w Muzeum Podgórza.
Państwowe Muzeum na Majdanku – Niemiecki Nazistowski Obóz Koncentracyjny i Zagłady (1941–1944) – muzeum martyrologiczne powstałe w 1944 r. na terenie dawnego nazistowskiego obozu koncentracyjnego KL Lublin. Jest instytucją podległą bezpośrednio Ministerstwu Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Z sędzią Marią Trzcińską, prowadzącą w latach 1974-1996 śledztwo w sprawie niemieckiego obozu koncentracyjnego w Warszawie, animatorką ruchu na rzecz pomnika dla Polaków wymordowanych w KL Warschau, rozmawia Justyna Wiszniewska 9 października br. minęła 65. rocznica powstania niemieckiego obozu koncentracyjnego w Warszawie KL Warschau (Konzentrationslager Warschau). Wciąż jeszcze wielu Polaków, a wśród nich mieszkańców stolicy nie wie, że taki obóz w ogóle istniał, gdyż przez wiele lat otaczała go zmowa milczenia. Czym więc był obóz KL Warschau? – Obóz koncentracyjny w Warszawie był obozem zagłady dla stolicy, która zgodnie z planami okupanta miała zniknąć – zarówno pod względem urbanistycznym, jak i ludzkim – na zawsze z mapy Europy. Na terenie obozu przeprowadzano systemowo masowe mordy mieszkańców, w wyniku których zginęło ok. 200 tys. osób. Po wojnie przejęty przez NKWD – UB był de facto następnym obozem koncentracyjnym dla Polaków. Jakie były ramy czasowe funkcjonowania obozu zagłady w Warszawie? – Jeżeli chodzi o czas rozpoczęcia działania obozu, to miarodajnie ustalił to IV Proces Norymberski, który zaliczył rozkaz Himmlera z 9 października 1942 r. do materiału dowodowego. Figuruje on w rejestrze pod numerem NO 1611. Rozkaz potwierdzał fakt funkcjonowania obozu od października 1942 roku. Kres działalności KL Warschau przyniosło Powstanie Warszawskie, jednak nie od razu, gdyż jeszcze do 8 sierpnia 1944 r. w komorach gazowych KL Warschau tracono ludność powstańczej Warszawy. Gdzie znajdował się obóz KL Warschau? – Zaczęło się od lagru na Kole, gdzie w Forcie Bema, jesienią 1939 r., Niemcy urządzili najpierw obóz jeniecki dla oficerów i żołnierzy Wojska Polskiego. Rozkazem Himmlera z 9 października 1942 r. obóz jeniecki został przekształcony w obóz koncentracyjny i rozbudowany. Na przełomie 1939 i 1940 r. dobudowano w lasku obok fortu 55 nowych drewnianych baraków i urządzono miejsca kaźni, w jednym z 9 obozowych murowanych bloków przy ul. Kozielskiej, przed wojną przeznaczonych na cele sportowo-jeździeckie. Poza tym wśród baraków we wspomnianym lasku znajdowała się słynna suterena, o której zeznawał śp. prof. Jan Moor-Jankowski. Mówił, że suterena ta mieściła ok. 300 więźniów jednorazowo, zaś tygodniowo przechodziło przez nią ok. 1000 osób. Przywożono tam mieszkańców Warszawy z łapanek, którzy potem, jak się okazało, wywożeni byli do komór gazowych. W lasku znajdowały się również miejsca rozstrzeliwań oraz – jak potwierdzili to biegli – „piecowisko” – miejsce palenia zwłok, utrwalone na zdjęciach lotniczych w kształcie dużej litery „T”. W tym samym czasie, gdy na Kole utworzono obóz koncentracyjny, zbudowano również dwa lagry w Warszawie Zachodniej na tyłach dworca PKP. Między tymi lagrami działały komory gazowe w tunelu. Jeden lagier – mniejszy, który miał ok. 20 ha, mieścił się przy ulicy Skalmierzyckiej. Drugi lagier wielkości ok. 30 ha znajdował się między ulicami: Mszczonowską, Bema, Armatnią i Prądzyńskiego. Ulica Bema zbiega się z Prądzyńskiego i – bardzo ciekawa rzecz – przy ulicy Prądzyńskiego znajdowała się stara gazownia miejska i dwa obozowe „baraki dyżurne”, usytuowane obok niej na skwerze im. Alojzego Pawełka, na którym obecnie ma stanąć pomnik ofiar KL Warschau. W gazowni składowany był gaz i dostarczany do komór gazowych w pobliskim tunelu. „Baraki dyżurne” i wyspecjalizowane komando elektryków zapewniały utajnienie i bezpieczeństwo zbrodniczego procederu. Stąd ulica Prądzyńskiego jest ważną ścianą obozową w Warszawie Zachodniej. Po całkowitej likwidacji powstania w getcie warszawskim i po wywiezieniu ludności żydowskiej do Treblinki Niemcy założyli na terenie dawnego getta obóz koncentracyjny dla Polaków złożony z dwóch lagrów. Wybudowano 24 baraki, z których 19 przeznaczonych było dla więźniów, a 5 na działalność rzemieślniczą. Do obozu należał też Pawiak i dawne więzienie wojskowe. Jeden lagier rozciągał się między ulicami: Zamenhoffa, Wołyńską, Glinianą, Ostrowską i wzdłuż Gęsiej do Okopowej. Była to tzw. Gęsiówka. Drugi lagier urządzono w pożydowskiej fabryce przy ulicy Bonifraterskiej. Pomiędzy ulicami Nowolipie i Nowolipki był podobóz dla Żydów i innych narodowości. O ile lagry na Kole i w Warszawie Zachodniej funkcjonowały od jesieni 1942 r., o tyle te działały po zagładzie getta. Lagier z barakami uruchomiony został 19 lipca 1943 r., a ten w pożydowskiej fabryce przy Bonifraterskiej rozpoczął działalność 15 sierpnia 1943 roku. Choć istniał podział funkcji między trzema częściami obozowymi, to KL Warschau stanowił zwarty kompleks, połączony wewnętrzną obozową obwodnicą kolejową. W ten sposób obóz ten był samodzielny, niezależny i pełnił zbrodnicze funkcje na podobieństwo zbrodni doskonałej. Miasto nie miało tam żadnego dostępu. Z uwagi na powojenne losy obozu próbowano przez szereg lat w ogóle kwestionować jego istnienie, natomiast dziś niektórzy historycy usiłują podważać istnienie trzech części obozu KL Warschau, sprowadzając go np. jedynie do obozu na Gęsiówce… – Granice KL Warschau wykazane są na zdjęciach lotniczych Wojska Polskiego z lat 1945-1947, na których widnieje 5 lagrów w trzech częściach Warszawy, połączonych kolejką obozową. Zdjęcia te w oryginale znajdują się w Archiwum Geodezji i Teledetekcji Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Dysponujemy też opisem kartograficznym tych zdjęć wykonanym przez Państwowe Przedsiębiorstwo Geodezji i Kartografii w Warszawie. Jeżeli więc ktoś twierdzi, że było inaczej, to zaprzecza oczywistym dowodom. Istnieje również mapa obozów sporządzona osobiście przez Rudolfa Hessa, szefa Urzędu D I w Głównym Urzędzie Gospodarki i Administracji SS, reprodukowana w pracy R. Schnabla „Macht ohne Moral” z 1957 roku. Figuruje na niej 900 obozów, wśród nich są bardzo wyraźnie zaznaczone obozy zagłady, Treblinka, Majdanek czy Oświęcim i właśnie KL Warschau, które oznaczone są – bez względu na wyznanie ofiar – krzyżem. Obozy niebędące obozami zagłady oznaczone są tylko trójkątami. W zależności od rozmiaru obozu różna jest liczba tych trójkątów oznaczających obóz, względnie skupiska obozowe. W przypadku oznaczenia KL Warschau mamy zarówno krzyż, jak i trzy trójkąty. Oznacza to, że był on obozem zagłady (vernichtungslager) i posiadał trzy skupiska obozowe. Były one na Kole, w Warszawie Zachodniej oraz na terenie zlikwidowanego getta. Spór dotyczy również liczby zamordowanych Polaków w KL Warschau… – W KL Warschau zginęło ok. 200 tys. ofiar, a nie 20 tysięcy. Główny sprawca zbrodni – dowódca SS i policji w Warszawie Otto Paul Geibl, w trakcie procesu w Sądzie Wojewódzkim w Warszawie 25 maja 1954 r. zeznał, że ponieważ w Generalnej Guberni ginęło dziennie ok. 40 Niemców, to w odwecie za to w Warszawie, którą uczyniono odpowiedzialną za wszystko, co działo się w Generalnej Guberni, Niemcy tracili na dobę dziesięciokrotnie większą liczbę Polaków. Wynika z tego, że ginęło ok. 400 Polaków na dobę. Jest to kategoryczne stwierdzenie, zarówno jeśli chodzi o liczbę traconych, jak i fakt, że to byli Polacy. Warto wziąć również pod uwagę to, że Geibl zeznawał we własnej sprawie, więc nie miał interesu prawnego w tym, ażeby liczbę zamordowanych ofiar zawyżać. Osobiście podpisywał dzienne kontyngenty przeznaczone do stracenia, a ich wielkość po 400 Polaków na dobę narzucona była przez Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy w Berlinie. Jeżeli więc obóz działał dwa lata, to wychodzi nawet więcej ofiar niż 200 tysięcy. Ale uwzględniając także ustalenia drugiej strony, tj. polskich organizacji konspiracyjnych, które w raportach podawały dzienne straty na 300-400 osób, przyjęto w śledztwie globalne straty poniesione w KL Warschau w granicach dolnych na 200 tys. ofiar. Skąd wzięła się ta tendencja do zaniżania liczby ofiar obozu KL Warschau? – Powróćmy do czasów okupacji. Do getta przywożono nie tylko Żydów ze stolicy, ale również z innych dystryktów, nawet z Rzeszy i ze Słowacji na zasadzie różnych porozumień… Ważne jest to, że ci dowożeni nie byli rejestrowani, stąd po likwidacji getta nie można było podać ścisłej liczby ofiar. Z drugiej strony mamy Powstanie Warszawskie, którego uczestników po wojnie ówczesne władze próbowały obarczyć odpowiedzialnością za jak największą ilość zabitych. Wtedy dla zatarcia śladów KL Warschau, 100 tys. jego ofiar dołączono do nierejestrowanej ludności w getcie, a drugie 100 tys. do ofiar Powstania Warszawskiego. I to chwyciło. Konformistyczni i nieodpowiedzialni historycy podawali, że w Powstaniu zginęło jeśli nie 280 tys., to przynajmniej 250 tys. osób. Teraz nie mogą się z tego wycofać, bo podawana przez nich liczba stawia pod znakiem zapytania wartość ich publikacji. Ale są też inne motywy. Polska jako Naród nigdy nie zdecydowała się na kolaborację. Tylko Polska i Serbia nie utworzyły formacji SS. Jednak poszczególne jednostki kolaborowały w obozie z Niemcami. Potem, jak weszli Rosjanie i powstał nowy obóz, ci ludzie, aby uniknąć odpowiedzialności, poszli na współpracę z Rosjanami, a Rosjanie po rozwiązaniu obozu, w uznaniu ich zasług umieszczali ich na eksponowanych stanowiskach w organach PRL. Ci zaś, będąc na tych wysokich stanowiskach, znowu, aby uniknąć odpowiedzialności, wpływali na IPN. Czy to jest możliwe, aby te osoby dożyły jeszcze czasów IPN? – Niektórzy jeszcze żyją, nie wszyscy. Niekoniecznie chodzi też o tych, którzy wprost rozstrzeliwali czy gazowali, ale o powiązania rodzinne. Dlatego ta sprawa jest tak trudna i przez długi czas to była zbrodnia doskonała. Nie do wykrycia. Można było twierdzić, że obozu nie było, ponieważ „skasowano ofiary”, przyporządkowując je, jak już wspomniano, częściowo do ofiar Powstania Warszawskiego, a częściowo do ofiar getta. Mówiono: „Jeżeli był obóz, to pokaż ofiary!”. Na szczęście w śledztwie zdołano ustalić reprezentatywną liczbę ofiar zamordowanych w KL Warschau. Jak to się stało, że Pani zajęła się sprawą KL Warschau? – Jako sędziego Sądu Powszechnego delegowano mnie, a był to przydział rutynowy, do prac Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich. Badałam sprawę egzekucji ulicznych, w których ginęło od kilkunastu do kilkudziesięciu osób. Jak się szybko okazało, miało to znaczenie dla sprawy KL Warschau. Przesłuchiwałam świadków i pytałam ich, skąd tych ludzi przywieziono na egzekucję. Świadkowie odpowiadali pytaniem na pytanie: „To pani sędzia nie wie, że obóz był w Warszawie i że przewieźli ich z obozu?”. Na pytanie, co potem z nimi zrobili, odpowiadano mi, że zostali rozstrzelani. Na moje kolejne pytanie, co było potem, odpowiadano, że z powrotem zawieziono ich do obozu, bo tam spalono ich zwłoki… Tak się zaczęło. Gdy związek egzekucji ulicznych z istnieniem obozu stawał się coraz bardziej oczywisty, wówczas przedstawiłam w Komisji wniosek, że egzekucje uliczne są immanentną częścią mordów KL Warschau. Sprawa zbiegła się w czasie z wystąpieniem prokuratury niemieckiej w Monachium, która prowadziła własne dochodzenie w sprawie KL Warschau, z prośbą, by strona polska udostępniła materiał dowodowy w sprawie tego obozu. Wtedy dostałam formalne polecenie przeprowadzenia śledztwa w sprawie KL Warschau. Gdy zaczęłam je prowadzić i pojawiły się bardzo ważkie dowody, już w 1976 r. śledztwo zostało zawieszone i przerwa ta trwała do 1986 roku. Ale Pani prowadziła dochodzenie dalej – na własną rękę… – No cóż, łapie się nitkę i ciągnie. Jak nitka silna, to się idzie w głąb… Znowu zgłaszali się świadkowie w sprawie KL Warschau, niejednokrotnie z własnej inicjatywy. W 1986 r. wznowiłam więc śledztwo w sprawie KL Warschau, ale w międzyczasie prokurator Stanisław Kaniewski, który je nadzorował, zabrał mi akta bez sporządzenia odpowiedniego protokołu i zamknął w szafie pancernej na korytarzu na dwa lata. Przez ten czas nie miałam w ogóle do nich dostępu. Mówiono znowu, że nie było żadnego obozu, że to są jakieś wymysły. Zastosowałam następującą metodę: jeżeli ktoś przychodził do siedziby Komisji i pytał mnie o sprawę KL Warschau, to prowadziłam go na korytarz pod szafę pancerną i mówiłam: „Tu, w tej szafie zamknięte są akta. Oto jak przerwano i uniemożliwiono mi dalsze prowadzenie tego śledztwa”. Doprowadziłam w ten sposób do tego, że zrobiono mały film na ten temat. Wreszcie nowy dyrektor – Bogumił Dec, który chciał, żeby sprawy w Komisji były normalnie prowadzone, polecił prokuratorowi Kaniewskiemu, żeby wydał mi akta śledztwa dotyczące KL Warschau do dalszego prowadzenia, ale tamten nie wykonał tego polecenia. Proszę sobie wyobrazić, że zabrał klucze do tej szafy pancernej ze sobą, tak że trzeba było otworzyć ją urzędowo kluczami zastępczymi. Ale w ten sposób akta zostały mi zwrócone. Wielkim zwycięstwem było wysłanie kopii materiałów śledztwa do Niemiec 13 grudnia 1994 r., które były oficjalnym stanowiskiem strony polskiej – Głównej Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu – w sprawie KL Warschau. Od tej pory nie można już było twierdzić, że obóz nie istniał, bo Niemcy dostali materiały niepodważalne, dotyczące istoty obozu, granic czasowo-terytorialnych, wielkości strat, urządzeń masowej zagłady. Ale teraz, jak się okazuje, co poniektórzy chcieliby to stanowisko znowu podważyć… Ma Pani zapewne na myśli trudności, jakie napotyka Komitet Budowy Pomnika Ofiar Obozu KL Warschau. Kiedy Państwo rozpoczęliście swoją działalność? – Po zgromadzeniu materiału jednoznacznie przesądzającego o ludobójczym funkcjonowaniu obozu można było zacząć myśleć o budowie pomnika, ale tu pojawiła się kolejna przeszkoda, a mianowicie brak publikacji na temat KL Warschau. Wówczas napisałam książkę na ten temat. Podczas jej promocji w 2002 r., zawiązał się Komitet Budowy Pomnika Ofiar KL Warschau. Ta pierwsza, skromna publikacja została przedłożona Papieżowi Janowi Pawłowi II, za którą otrzymałam najcenniejsze dla mnie podziękowanie. Doprawdy trudno w to uwierzyć, ale nie było wcześniej żadnej publikacji na temat tego obozu. Proszę przypomnieć, jak doszło do przyznania skweru im. Alojzego Pawełka jako terenu pod budowę Pomnika Ofiar Obozu KL Warschau? – Komitet Budowy Pomnika Ofiar KL Warschau zwrócił się oficjalnie w 2002 r. do Wydziału Architektury Urzędu Miasta Warszawa Wola z prośbą o przyznanie miejsca na lokalizację pomnika, bo na tym terenie był obóz. Urzędnicy z własnej inicjatywy zaproponowali lokalizację pomnika na skwerze im. Alojzego Pawełka przy ul. Prądzyńskiego (ściana byłego obozu) oraz opracowali projekt zagospodarowania przestrzennego tego skweru. Jako Komitet propozycję przyjęliśmy i zwróciliśmy się do Rady Miasta Warszawy, żeby wydała w tej sprawie stosowną uchwałę, i taka uchwała została jednogłośnie przyjęta 11 marca 2004 roku. Oto sentencja tej uchwały: „Wyraża się zgodę, by Pomnik Pamięci Pomordowanych w KL Warschau stanął zgodnie z wolą Komitetu Budowy Pomnika Ofiar Obozu KL Warschau na skwerze im. Alojzego Pawełka w dzielnicy Wola Warszawy. Wykonanie Uchwały powierza się prezydentowi Warszawy”. Na czym w związku z tym polega problem z budową pomnika? – W uchwale Rady Miasta jej wykonanie zleca się prezydentowi miasta Warszawy. Dlatego zwróciliśmy się do prezydenta z prośbą o zatwierdzenie tej lokalizacji. Czy pojawiły się jakieś trudności w rozwiązaniu tej sprawy ze strony ówczesnego prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego? – W wywiadzie udzielonym „Naszemu Dziennikowi” 23 września 2005 r. wypowiedział się pozytywnie: „Ja przez dłuższy czas byłem informowany oficjalnie, że istnieje zasadniczy spór co do tego, czy ten obóz w ogóle istniał. Poza tym moją nieufność budziła osoba ministra Kąkola, za którego czasów ta sprawa wybuchła. Dziś wiem, że obóz istniał, więc problem jest rozwiązany. Pomnik będzie…”. Na pytanie: Kiedy?, ówczesny prezydent Warszawy odpowiedział: „Pieniądze są już w tej chwili”. W sytuacji, gdy prezydent Lech Kaczyński został wybrany na prezydenta RP, załatwienie tej sprawy przeszło na jego następcę – Hannę Gronkiewicz-Waltz. Jakie zatem jest stanowisko pani prezydent w tej sprawie? – 2 stycznia br. jako Komitet byliśmy na spotkaniu z Hanną Gronkiewicz-Waltz i przedstawiliśmy prośbę o zatwierdzenie tej lokalizacji. Pani prezydent powiedziała, że musi skonsultować tę sprawę z prezydentem RP Lechem Kaczyńskim. Ale dlaczego? Przecież decyzja lokalizacyjna została już wydana i obecny prezydent Warszawy ma pełne kompetencje własne, aby ją wykonać, tym bardziej że poprzedni ostatecznie wypowiedział się pozytywnie. A nawet gdyby teoretycznie w minionym okresie wydał decyzję negatywną, to teraz nowy prezydent Warszawy w oparciu o aktualne akty samorządowe może wbrew temu podjąć decyzję pozytywną. Dlatego też tego rodzaju podejście do sprawy budowy pomnika wyglądało raczej, moim zdaniem, na szukanie pretekstu, aby takiej zgody nie wydać. I rzeczywiście tak się stało. W decyzji nr 290/WOL/07 z 16 lipca br. prezydent Warszawy H. Gronkiewicz-Waltz odmówiła ustalonej lokalizacji pomnika: „Odmawiam ustalenia lokalizacji inwestycji celu publicznego dla inwestycji polegającej na budowie Pomnika Ofiar Obozu Zagłady KL Warschau na działce nr 34 z obrębu 6-04-07 na skwerze im. Alojzego Pawełka w dzielnicy Wola Warszawy”. W uzasadnieniu pani prezydent powołała się na negatywne stanowisko Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. W uzasadnieniu pani prezydent czytamy więc „Brak akceptacji Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa dla założeń programowo-ideowych pomnika przyjętych przez zainteresowany Komitet (opartych na tezach książki Marii Trzcińskiej, które nie znalazły potwierdzenia w trwającym śledztwie prowadzonym przez Instytut Pamięci Narodowej) wynika z braku powiązania proponowanej lokalizacji pomnika z udokumentowanymi granicami obozu ani też z rzeczywistym miejscem pochówku ofiar obozu”. Przypuszczam, że nie zgadza się Pani z tą argumentacją… – Po pierwsze, skwer im. Alojzego Pawełka przy ul. Prądzyńskiego mieści się w ścisłych granicach obozu KL Warschau, o czym już była mowa. Chcę podkreślić, że to nie ja osobiście udowadniam ten fakt, ale przywołane zdjęcia lotnicze i ich odczyt w Państwowym Urzędzie Geodezji i Kartografii. Po drugie, nawet gdyby tak nie było, to przecież pomnik upamiętniający ofiary obozu nie musi stać ściśle w jego granicach terytorialnych, gdyż jest znakiem pamięci. Dlatego ten argument jest w ogóle nie do utrzymania. Jeśli zaś chodzi o kwestię „rzeczywistego miejsca pochówku ofiar”, to w tym przypadku należy zdawać sobie sprawę z tego, że ich ciała były palone w krematoriach, a prochy rozsiewane na gruntach miejskich na bardzo rozległym terenie pomiędzy Boernerowem, terenem obozu na Kole aż do ściany cmentarzy przy ulicy Powązkowskiej. Zostało to zresztą udowodnione przez specjalną komisję ekshumacyjną. Rozsiewano prochy – to jest straszna rzecz! W Warszawie mamy po prostu poobozowy cmentarz, po którym chodzimy, a który nie ma nawet tablicy informującej o tym. Doprawdy trudno sobie to wszystko wyobrazić! A jaki jest stosunek IPN do wyników Pani wieloletniego śledztwa prowadzonego w sprawie KL Warschau, na których oparta została wymowa ideowa projektu Pomnika Ofiar Obozu KL Warschau? – Obecny prezes IPN prof. Janusz Kurtyka wydał w tej sprawie stanowisko pozytywne. Kiedy zauważyłam, że w kontekście budowy pomnika pojawiają się różne przeszkody i próby dezinformowania społeczeństwa, złożyłam w IPN oficjalny wniosek, żeby w związku z projektem pomnika prezes IPN wydał oficjalne stanowisko w sprawie KL Warschau. Tak też się stało. W dokumencie z 26 października 2006 r. stwierdzone zostało „Instytut Pamięci Narodowej – Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu (…) w pełni popiera ideę budowy pomnika poświęconego ofiarom KL Warschau i jednocześnie wyraża należne uznanie i szacunek dla szlachetnej misji, podjętej przez członków Komitetu Budowy Pomnika Ofiar Obozu – KL Warschau. (…) Prowadzone w Instytucie Pamięci Narodowej – Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu śledztwo w sprawie KL Warschau, będące kontynuacją postępowania rozpoczętego w 1974 r., oraz jego dotychczasowe rezultaty – w świetle uchwały Sejmu RP z dnia 27 lipca 2001 roku – pozwalają na uznanie treści tej uchwały za wystarczającą inspirację do dalszych działań na rzecz budowy pomnika w sprawie KL Warschau”. Dlaczego więc to stanowisko nie jest brane pod uwagę? Jeżeli zaś pan Andrzej Przewoźnik, a za nim pani prezydent H. Gronkiewicz-Waltz powołują się na wcześniejsze stanowisko pracowników IPN negujących KL Warschau, to jak mamy to rozumieć? Czyżby stanowiska formułowane w niechlubnym okresie zamazywania prawdy o obozie KL Warschau miały dziś ponownie stać się podstawą do szkodzenia sprawie w postaci braku zatwierdzenia lokalizacji i odmowy budowy pomnika ofiar KL Warschau? Ale w przytoczonym stanowisku napisane jest również, że IPN opublikuje raport Komitetu Budowy Pomnika Ofiar KL Warschau w sprawie tego obozu przygotowany przez sędzię Marię Trzcińską i raport dr. Bogusława Kopki, pracownika IPN, w celu upowszechnienia wyników badań na ten temat. Druga z zapowiadanych publikacji niedawno się ukazała. Co Pani o niej sądzi? – Przede wszystkim książka dr. B. Kopki nie dotyczy 5-lagrowego kompleksu KL Warschau, lecz przedstawia wyłącznie jeden lagier na terenie zlikwidowanego getta. Jest zastanawiające, że IPN, z którym wiązaliśmy nadzieję na prawidłowe zakończenie sprawy KL Warschau, wydał książkę dr. Bogusława Kopki, pozostającą w rażącej sprzeczności nie tylko z dowodami śledztwa, ale także z przytoczonym przeze mnie stanowiskiem samego prezesa IPN prof. J. Kurtyki. Najciekawsze jest to, że książka dr. B. Kopki pt. „Konzentrationslager Warschau. Historia i następstwa” jest plagiatem z moich publikacji. Pan dr Bogusław Kopka oparł swoją publikację, której promocja odbyła się 26 września br., na materiałach dowodowych opracowanych przeze mnie w śledztwie i na moich książkach: „Obóz zagłady w centrum Warszawy – KL Warschau”, wydanej w 2002 r., oraz „KL Warschau w świetle dokumentów – Raport dla Prezesa IPN na potrzeby szkół i budowy Pomnika”, wydanej na początku 2007 roku. Doktor Bogusław Kopka próbuje na siłę przedstawić inny stan faktyczny KL Warschau, niż był w rzeczywistości. Twierdzi np., że obóz ten nie był obozem zagłady, tymczasem o czym innym świadczy chociażby opublikowana przeze mnie mapa sporządzona przez Rudolfa Hessa, na której KL Warschau widnieje jednoznacznie jako obóz zagłady – vernichtungslager, oznakowany identycznie jak inne obozy zagłady: Treblinka, Auschwitz czy Majdanek. Powraca również zaniżanie liczby ofiar. Gdyby nie rozważać żadnych innych nieprawidłowości, przekrętów i kłamstw, to biorąc pod uwagę tylko ten jeden dokument – mapę Hessa, wbrew której dr B. Kopka twierdzi, że KL Warschau nie był obozem zagłady, a więc twierdzi co innego niż to, o czym ten dokument świadczy, to przez to samo cała jego książka staje się merytorycznie bezwartościowa. Bowiem z charakteru obozu, z faktu, że KL Warschau był obozem zagłady, wynikają wszystkie inne ustalenia, a przede wszystkim liczba mordowanych ludzi, które w obozach zagłady nie były doraźne, lecz systematyczne, wykonywane masowo, według narzuconych kontyngentów. Powtórzę jeszcze raz, w KL Warschau kontyngenty mordów narzucone przez Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy w Berlinie wynosiły do 400 Polaków na dobę, które – jak zeznał Otto Paul Geibl – były wykonywane. Można zadać pytanie, czy nie wchodzi w rachubę „przestępstwo oświęcimskie”. Jest cały szereg nieprawidłowości w tej książce, które wprowadzają Czytelnika w błąd. Ograniczyłam się na razie do tego jednego przykładu. Jak mimo tych przeciwności można pomóc sprawie budowy pomnika? – Społeczeństwo przyjęło z dezaprobatą decyzję pani prezydent. Od pewnego czasu organizowane są protesty z inicjatywy naszego Komitetu, jak również Stowarzyszenia Rodzin Warszawskich WARS i SAWA oraz Komitetu Upamiętnienia Ofiar Obozu Zagłady KL Warschau. Zakończą się one z chwilą wydania decyzji lokalizacyjnej dotyczącej pomnika na skwerze im. Alojzego Pawełka przy ul. Prądzyńskiego w granicach dawnego obozu i rozpoczęcia budowy pomnika. Podczas uroczystości rocznicowych powstania obozu, jakie odbyły się 7 października br., została wystosowana petycja do wojewody mazowieckiego z prośbą o uchylenie negatywnej decyzji prezydent H. Gronkiewicz-Waltz i rozpoczęcie budowy pomnika. Czekamy na odpowiedź. Kłopoty z obozem KL Warschau, jak widać, ciągną się do dziś, ale pomnik dla Polaków wymordowanych w KL Warschau powstać musi. Pomocą w realizacji tego celu ma być też ostatnia moja książka: „KL Warschau. Obóz Zagłady dla Polaków”, która będzie w księgarniach już w końcu tego miesiąca. Dziękuję za rozmowę.
Pierwsze w historii wykopaliska archeologiczne na terenie byłego obozu KL Plaszow w Krakowie przyniosły odkrycie 3 tys. przedmiotów. Są wśród nich opaski z gwiazdami Dawida, przedmioty

Łącznie kilkanaście tysięcy artefaktów odnaleźli archeolodzy na terenie dawnego obozu niemieckiego KL Plaszow w Krakowie. Obecnie trwa dokumentacja przedmiotów, które docelowo trafią do Muzeum Miejsca Pamięci KL Plaszow, planowanego na tym terenie. Prace archeologiczne w miejscu, gdzie kiedyś był niemiecki obóz, trwały od 2016 r. Od tamtego czasu badacze odkryli kilkanaście tysięcy przedmiotów, przy czym ponad 6 tys. tylko w roku 2018 – w miejscu, w którym stał barak mieszkalny nr 24 oraz w obrębie obozowej kuchni. Wykopane obiekty to przedmioty codziennego użytku – sztućce, garnki, narzędzia pracy, ale i plakietki z gwiazdą Dawida. „Wszystkie zabytki przechowywane są teraz w Muzeum Krakowa, gdzie trwa ich dokumentacja, sporządzane są opisy. Część przedmiotów przygotowujemy do konserwacji. Docelowo obiekty trafią na wystawę w planowanym Muzeum” – powiedział w czwartek PAP archeolog Kamil Karski. Teraz naukowcy skupią się na badaniach nieinwazyjnych ( metodą magnetyczną i georadarową) na terenie dawnego obozu. Część takich badań została już przeprowadzona. Karski zaznaczył, że inwazyjne prace archeologiczne ze względów etycznych i z uwagi na prawo żydowskie były prowadzone poza miejscami, w których bezpośrednio ginęli ludzie oraz poza cmentarzami żydowskimi. Metodami nieinwazyjnymi zbadanych zostało ok. dwie trzecie terenu byłego obozu, do eksploracji zostało więc jeszcze ok. 13 hektarów. W styczniu 2017 r. miasto Kraków, Gmina Wyznaniowa Żydowska i Muzeum Historyczne Miasta Krakowa podpisały porozumienie, w którym wyraziły wolę utworzenia Muzeum Miejsca Pamięci na terenie b. KL Plaszow. „Po bardzo długim czasie spełniły się moje marzenia” – powiedział wówczas przewodniczący gminy żydowskiej Tadeusz Jakubowicz. Dokument regulował sprawę własności prawnej gruntów wchodzących w obszar przyszłego Muzeum Miejsca Pamięci KL Plaszow. Na mocy porozumienia w skład Muzeum, które miało powstać do 2021 r., wejdzie Szary Dom (dawny karcer obozowy). Ten historyczny obiekt, wraz z gruntem na którym stoi, miasto Kraków odkupiło od Gminy Wyznaniowej Żydowskiej za 12 tys. zł. Powierzchnia dawnego obozu to prawie 40 ha. W 2002 r. teren został wpisany do rejestru zabytków województwa małopolskiego. W związku z planami utworzenia Muzeum w mieście trwają konsultacje społeczne. Najbliższe spotkanie, poświęcone układowi komunikacyjnemu wokół muzeum, odbędzie się w poniedziałek w Muzeum Podgórza. 21 września na terenie dawnego obozu odbędzie się spacer edukacyjny dla wszystkich zainteresowanych. Szczegóły o konsultacjach społecznych są na stronie internetowej Miejskiego Centrum Dialogu. „Wokół tematu przyszłego Muzeum narosło wiele nieporozumień i niepotrzebnych emocji. Pojawiają się głosy, że chodzi o stworzenie kolejnej +atrakcji turystycznej+, uniemożliwienie krakowianom swobodnego korzystania z tego terenu czy stawianie betonowych ogrodzeń i wycinkę zieleni” – czytamy w informacji magistratu uzasadniającej organizację konsultacji społecznych. W 2007 r. na zlecenie władz miasta, po przeprowadzeniu konkursu, grupa projektowa GPP Proxima przygotowała projekt budowlany. Ponieważ zaproponowane rozwiązania budziły sprzeciw różnych środowisk, nie przystąpiono do realizacji tego planu. W 2017 r. decyzją prezydenta Miasta Krakowa powołano Radę Społeczną ds. utworzenia muzeum – Miejsca Pamięci KL Plaszow, złożoną z przedstawicieli instytucji muzealnych, uczelni, środowisk żydowskich, krakowskiego samorządu i organizacji społecznych z terenu Podgórza. Ówczesnemu Muzeum Historycznemu Miasta Krakowa powierzono zadanie przygotowania projektu obejmującego teren Miejsca Pamięci i wystawy stałej w mającym powstać budynku Memoriału i niszczejącym dziś Szarym Domu. Za etap projektowy odpowiada obecnie Zarząd Inwestycji Miejskich w Krakowie, ale w przyszłości realizacją wypracowanych rozwiązań zajmie się nowa instytucja kultury, która powstanie w przyszłym roku. Powoła ją miasto Kraków wraz z Ministerstwem Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Trwają prace nad jej statutem. W ubiegłym roku Zarząd Infrastruktury Miejskiej uzyskał zamienne pozwolenie budowlane, a pierwotna wersja projektu została zmodyfikowana. Usunięto z niej odtworzenie obrysu więziennych baraków i ich oświetlenie, a także kładkę. „Teren KL Plaszow pozostanie w niezmienionej formie, ale będzie oznaczony. Chodzi tylko o wizualne, symboliczne poprowadzenie granicy byłego obozu, tak aby po jej przekroczeniu nikt nie miał wątpliwości, w jakim miejscu się znalazł” – powiedziała Elwira Korszla z ZIM. Niemiecki nazistowski obóz Plaszow w Krakowie został założony w październiku 1942 r. na terenie dwóch cmentarzy żydowskich. Na początku funkcjonował jako obóz pracy. W styczniu 1944 r. obóz został przekształcony w koncentracyjny. Obiekt stale powiększano – z 5 ha rozrósł się do ok. 80. Szacuje się, że w przez cały okres funkcjonowania obozu więziono w nim ponad 30 tys. osób, a zamordowano – ok. 5 tys. Prochy spalonych ofiar rozsypano po terenie obozu. Jesienią 1944 r. Niemcy rozpoczęli likwidację KL Plaszowa – więźniów wywożono głównie do KL Auschwitz i KL Stutthof. Ostatnią grupę deportowano do Auschwitz w styczniu 1945 r. PAP/RIRM

Narodowy Instytut Dziedzictwa. Instytucja ta została powołana 1 stycznia 2011 roku zarządzeniem Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego i zastąpiła dotychczasowy Krajowy Ośrodek Badań i Dokumentacji Zabytków. Zmiana ta wiązała się z nadaniem instytucji nowego statutu. Narodowy Instytut Dziedzictwa zajmuje się dokumentacją Gdy okazało się, co jest treścią filmu "Berek", ówczesna dyr. Muzeum Stutthof zażądała zniszczenia całego materiału, uznając, że jest on profanacją Miejsca Pamięci; autor filmu żądania nie spełnił – oświadczyło Muzeum Stutthof. Dziś taki film na terenie muzeum nie mógłby powstać - o krótkometrażowy film "Berek" w reżyserii Artura Żmijewskiego z 1999 r. Obraz pokazuje nagich ludzi grających w berka w autentycznej hitlerowskiej komorze gazowej. Miejsce jego nagrania zostało niedawno zidentyfikowane jako komora gazowa obozu Stutthof. W środę Izraelskie Centrum Organizacji Ocalałych z Holokaustu, Centrum Szymona Wiesenthala i kilka innych organizacji zwróciło się do prezydenta Andrzeja Dudy i premier Beaty Szydło o wyjaśnienia, dlaczego zezwolono na nakręcenie w byłym obozie Stutthof tego filmu. Miejsce jego nagrania zostało niedawno zidentyfikowane jako komora gazowa obozu Stutthof. W przesłanym PAP oświadczeniu Piotr Tarnowski, pełniący funkcję dyrektora Muzeum Stutthof od 2007 r., poinformował, że film „Berek” nakręcono w komorze gazowej znajdującej się na terenie byłego obozu w 1999 r., kiedy placówką kierowała, zmarła w 2004 r., Janina Grabowska-Chałka. Tarnowski zaznaczył, że z posiadanych przez placówkę informacji wynika, iż reżyser filmu „został zobowiązany przez ówczesną dyrektor Muzeum Stutthof do uzyskania akceptacji scenariusza, co miało nastąpić przed rozpoczęciem realizacji filmu”. „Reżyser z tego zobowiązania nie wywiązał się. Mimo to doprowadził do powstania filmu. Gdy okazało się, co jest jego treścią, dyrektor Muzeum Stutthof zażądała zniszczenia całego materiału, uznając, że jest on profanacją Miejsca Pamięci. Artur Żmijewski zobowiązał się do zniszczenia filmu, jednakże, podobnie jak w przypadku obietnicy przedłożenia do akceptacji scenariusza, zobowiązania nie dotrzymał” – poinformował w oświadczeniu Tarnowski. Dodał, że ówczesna dyrekcja Muzeum nie podjęła w sprawie filmu żadnych dalszych działań „najwidoczniej uznając, że byłaby to dla niego niezasłużona reklama”. Dyrektor muzeum: dziś taki film na pewno,by nie powstał Tarnowski zaznaczył, że dziś taki film na terenie Muzeum Stutthof nie miałby szansy powstać. „Obecnie w instytucji obowiązują precyzyjne zasady uzyskiwania zgody na filmowanie; określone i wprowadzone zostały przez obecnego dyrektora Muzeum” – napisał też dyrektor informując, że zasady te znaleźć można na stronie internetowej placówki. Dyrektor zaznaczył, że ekipie filmowej, która uzyska zgodę na filmowanie, zawsze towarzyszy wyznaczony pracownik Muzeum, który nadzoruje prawidłowość wykonywania przez nią prac i zgodność z wcześniej zaakceptowanym scenariuszem. „Filmujący zobowiązani są do złożenia oświadczenia, że materiał zrobiony na terenie Muzeum Stutthof nie jest sprzeczny z prawdą historyczną, nie narusza dobrego imienia ofiar KL Stutthof oraz nie godzi w dobre imię Miejsca Pamięci” – zaznaczył Tarnowski. „Obecna dyrekcja Muzeum Stutthof jednoznacznie i zdecydowanie potępia tę produkcję Artura Żmijewskiego i uznaje ją za profanację Miejsca Pamięci. Tego typu +sztuka+ nie powinna być realizowana w żadnym byłym obozie koncentracyjnym” – podkreślił też dyrektor. Dodał, że strony, „które składały zapytanie w tej sprawie”, uzyskały już z Muzeum odpowiedź o treści podobnej jak ta zawarta w oświadczeniu przesłanym PAP. Film zaprezentowano w 2015 roku na wystawie w krakowskim Muzeum Sztuki Współczesnej MOCAK, co wywołało oburzenie środowisk żydowskich na całym świecie. Po fali protestów film został czasowo usunięty z wystawy, ale potem muzeum zadecydowało o jego przywróceniu. Organizacje, które w środę zwróciły się do polskiego prezydenta i premier o wyjaśnienia, zaznaczyły, iż dopiero przeprowadzone ostatnio szczegółowe badania ujawniły, że miejscem, gdzie nakręcono film była komora gazowa w obozie koncentracyjnym Stutthof i właśnie to odkrycie skłoniło je do zażądania wyjaśnień od polskich przywódców i administracji Muzeum działającego na terenie dawnego obozu. W wystosowanym w środę oświadczeniu wspomniane organizacje domagały się wyjaśnienia, jak można było nakręcić ten film w komorze gazowej oraz dlaczego zabrakło odpowiednich przedsięwzięć lub kontroli, które by temu zapobiegły. Żądały także, by w polskich placówkach muzealnych tego rodzaju obowiązywały i były ściśle egzekwowane stosowne kodeksy postępowania, oraz by materiały artystyczne lub wizualne wyprodukowane wbrew tym dyrektywom były konfiskowane i niedopuszczane do publicznego obiegu. (PAP) autor: Anna Kisicka aks/ itm/

381 zabytków – w tym porcelanę, naczynia, monety oraz przedmioty osobiste odkryto podczas badań archeologicznych na terenie dawnego obozu pracy przymusowej na wrocławskich Sołtysowicach. Znaleziono także ludzkie szczątki – podał IPN. W latach 1940–1945 na terenie Sołtysowic (niem. Burgweide) funkcjonował największy obóz pracy przymusowej we Wrocławiu, przeznaczony dla ok. 7

Łącznie kilkanaście tysięcy artefaktów odnaleźli archeolodzy na terenie dawnego obozu niemieckiego KL Plaszow w Krakowie. Obecnie trwa dokumentacja przedmiotów, które docelowo trafią do Muzeum Miejsca Pamięci KL Plaszow, planowanego na tym terenie. Prace archeologiczne w miejscu, gdzie kiedyś był niemiecki obóz, trwały od 2016 roku. Od tamtego czasu badacze odkryli kilkanaście tysięcy przedmiotów, przy czym ponad 6 tys. tylko w roku 2018 – w miejscu, w którym stał barak mieszkalny nr 24 oraz w obrębie obozowej kuchni. Wykopane obiekty to przedmioty codziennego użytku – sztućce, garnki, narzędzia pracy, ale i plakietki z gwiazdą Dawida. Wszystkie zabytki przechowywane są teraz w Muzeum Krakowa, gdzie trwa ich dokumentacja, sporządzane są opisy. Część przedmiotów przygotowujemy do konserwacji. Docelowo obiekty trafią na wystawę w planowanym Muzeum — powiedział w czwartek PAP archeolog Kamil Karski. Teraz naukowcy skupią się na badaniach nieinwazyjnych ( metodą magnetyczną i georadarową) na terenie dawnego obozu. Część takich badań została już przeprowadzona. Karski zaznaczył, że inwazyjne prace archeologiczne ze względów etycznych i z uwagi na prawo żydowskie były prowadzone poza miejscami, w których bezpośrednio ginęli ludzi oraz poza cmentarzami żydowskimi. Metodami nieinwazyjnymi zbadanych zostało ok. dwie trzecie terenu byłego obozu, do eksploracji zostało więc jeszcze ok. 13 hektarów. W styczniu 2017 r. miasto Kraków, Gmina Wyznaniowa Żydowska i Muzeum Historyczne Miasta Krakowa podpisały porozumienie, w którym wyraziły wolę utworzenia Muzeum Miejsca Pamięci na terenie b. KL Plaszow. „Po bardzo długim czasie spełniły się moje marzenia” – powiedział wówczas przewodniczący gminy żydowskiej Tadeusz Jakubowicz. Dokument regulował sprawę własności prawnej gruntów wchodzących w obszar przyszłego Muzeum Miejsca Pamięci KL Plaszow. Na mocy porozumienia w skład Muzeum, które miało powstać do 2021 r., wejdzie Szary Dom (dawny karcer obozowy). Ten historyczny obiekt, wraz z gruntem na którym stoi, miasto Kraków odkupiło od Gminy Wyznaniowej Żydowskiej za 12 tys. zł. Powierzchnia dawnego obozu to prawie 40 ha. W 2002 r. teren został wpisany do rejestru zabytków województwa małopolskiego. W związku z planami utworzenia Muzeum w mieście trwają konsultacje społeczne. Najbliższe spotkanie, poświęcone układowi komunikacyjnemu wokół muzeum, odbędzie się w poniedziałek w Muzeum Podgórza. 21 września na terenie dawnego obozu odbędzie się spacer edukacyjny dla wszystkich zainteresowanych. Szczegóły o konsultacjach społecznych są na stronie internetowej Miejskiego Centrum Dialogu. Wokół tematu przyszłego Muzeum narosło wiele nieporozumień i niepotrzebnych emocji. Pojawiają się głosy, że chodzi o stworzenie kolejnej „atrakcji turystycznej”, uniemożliwienie krakowianom swobodnego korzystania z tego terenu czy stawianie betonowych ogrodzeń i wycinkę zieleni — czytamy w informacji magistratu uzasadniającej organizację konsultacji społecznych. W 2007 r. na zlecenie władz miasta, po przeprowadzeniu konkursu, grupa projektowa GPP Proxima przygotowała projekt budowlany. Ponieważ zaproponowane rozwiązania budziły sprzeciw różnych środowisk, nie przystąpiono do realizacji tego planu. W 2017 r. decyzją prezydenta Miasta Krakowa powołano Radę Społeczną ds. utworzenia muzeum – Miejsca Pamięci KL Plaszow, złożoną z przedstawicieli instytucji muzealnych, uczelni, środowisk żydowskich, krakowskiego samorządu i organizacji społecznych z terenu Podgórza. Ówczesnemu Muzeum Historycznemu Miasta Krakowa powierzono zadanie przygotowania projektu obejmującego teren Miejsca Pamięci i wystawy stałej w mającym powstać budynku Memoriału i niszczejącym dziś Szarym Domu. Za etap projektowy odpowiada obecnie Zarząd Inwestycji Miejskich w Krakowie, ale w przyszłości realizacją wypracowanych rozwiązań zajmie się nowa instytucja kultury, która powstanie w przyszłym roku. Powoła ją miasto Kraków wraz z Ministerstwem Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Trwają prace nad jej statutem. W ubiegłym roku Zarząd Infrastruktury Miejskiej uzyskał zamienne pozwolenie budowlane, a pierwotna wersja projektu została zmodyfikowana. Usunięto z niej odtworzenie obrysu więziennych baraków i ich oświetlenie, a także kładkę. Teren KL Plaszow pozostanie w niezmienionej formie, ale będzie oznaczony. Chodzi tylko o wizualne, symboliczne poprowadzenie granicy byłego obozu, tak aby po jej przekroczeniu nikt nie miał wątpliwości, w jakim miejscu się znalazł — powiedziała Elwira Korszla z ZIM. Niemiecki nazistowski obóz Plaszow w Krakowie został założony w październiku 1942 r. na terenie dwóch cmentarzy żydowskich. Na początku funkcjonował jako obóz pracy. W styczniu 1944 r. obóz został przekształcony w koncentracyjny. Obiekt stale powiększano - z 5 ha rozrósł się do ok. 80. Szacuje się, że w przez cały okres funkcjonowania obozu więziono w nim ponad 30 tys. osób, a zamordowano - ok. 5 tys. Prochy spalonych ofiar rozsypano po terenie obozu. Jesienią 1944 r. Niemcy rozpoczęli likwidację KL Plaszowa - więźniów wywożono głównie do KL Auschwitz i KL Stutthof. Ostatnią grupę deportowano do Auschwitz w styczniu 1945 roku. aw/PAP Publikacja dostępna na stronie:
Zobacz w naszej galerii przedmioty wykopane przez archeologów na terenie dawnego obozu. Pisaliśmy niedawno o niezwykłym odkryciu archeologów na terenie dawnego obozu pracy (niem. Burgweide), który działał przy Sołtysowickiej od 1940 do 1945 roku. Pod koniec wojny przebywało w nim nawet 15 tys. osób różnych narodowości. Autorzy "Apelu Ocalałych" domagają się utworzenia docelowej siedziby muzeum w gmachu po zlikwidowanym gimnazjum. Obecnie też jest tam szkoła, tyle że prywatna. Grzegorz GałasińskiWciąż nie ma decyzji w sprawie docelowej siedziby dla Muzeum Dzieci Polskich – ofiar totalitaryzmu, które ma upowszechniać wiedzę o niemieckim więzieniu działającym w Łodzi podczas drugiej wojny światowej. Już przed miesiącem muzeum opublikowało „Apel Ocalałych” z obozu. Jego autorzy domagają się wskazania siedziby w szkolnym budynku, wybudowanym po wojnie na terenie dawnego więzienia. Toczą się negocjacje w tej sprawie: aktualnie między łódzkim magistratem a resortem kultury. Muzeum ogłosiło przetarg na nowy samochód terenowo-rekreacyjny na swoje Dzieci Polskich – ofiar totalitaryzmu. Co to za instytucja?Muzeum Dzieci Polskich – ofiar totalitaryzmu powołał swoim zarządzeniem, z maja 2021 r., Piotr Gliński, wicepremier oraz minister kultury, dziedzictwa narodowego i sportu. Zadanie muzeum to upowszechnianie wiedzy o tragicznym losie dzieci – sierot osadzonych w niemieckim nazistowskim obozie dla polskich dzieci pod nazwą: „Polen - Jugendverwahrlager der Sicherheitspolizei in Litzmannstadt”. Jego teren był wydzielony z Ghetto Litzmannstadt, obóz istniał w latach 1942-1945. Historycy szacują, że więziono tam kilka tysięcy dzieci, zginęło kilkaset z Ireneusz Maj, dyrektor muzeum, oraz jego sekretariat pracują w kilku pokojach przy ul. Piotrkowskiej 90. Np. do tej tymczasowej siedziby, w końcówce września, dyrektor zaprosił na prezentację wstrząsających listów więźniów-dzieci do swoich nasz artykuł: "Odnalezione listy dzieci z obozu przy ul. Przemysłowej w Łodzi. Co mali więźniowie pisali do rodzin?"„Apel Ocalałych” do prezydent Łodzi14 września muzeum opublikowało – na swoim facebookowym profilu – „Apel Ocalałych” podpisany (z datą 11 września) przez 11 żyjących więźniów niemieckiego obozu. Apel jest adresowany do Hanny Zdanowskiej, prezydent Łodzi.„Wiemy, że wyraziła Pani wolę przekazania na rzecz Muzeum Dzieci Polskich pod jego przyszłą siedzibę budynku dawnego Gimnazjum nr 18 wraz z otaczającą szkołę działką przy ul. Tadeusza Mostowskiego 23/27. To na tym terenie spędziliśmy najbardziej mroczne chwile naszego dziecięcego życia. Dzisiaj stajemy przed szansą, ostatnią za naszego życia, spełnienia naszych nadziei, by w miejscu byłego niemieckiego obozu powstało godne miejsce upamiętniające tragiczne losy (...)” – napisali autorzy apelu. – „Niech Pani przekaże budynek po byłym gimnazjum na rzecz Muzeum. Teraz, nie kiedyś, nie w przyszłości. Na przyszłość nie mamy już czasu”.We wtorek (12 października) sekretariat muzeum przekazał naszej redakcji, iż aktualnie rozmowy w sprawie jego docelowej lokalizacji z Urzędem Miasta Łodzi (UMŁ) prowadzi Ministerstwo Kultury Dziedzictwa Narodowego i Ireneusz Maj wyliczał, że jeśli uda się spełnić postulat z apelu do końca 2021 r., docelowa siedziba muzeum może ruszyć za 3-4 UMŁ dla Muzeum Dzieci Polskich – ofiar totalitaryzmuBiuro prasowe UMŁ poinformowało redakcję we wtorek, iż już 17 września magistrat przesłał swoją analizę do ministerstwa kultury – i dotąd czeka na jego odpowiedź. Analiza zawiera cztery propozycje lokalizacji muzeum oraz uwarunkowania każdej z przypadku budynku po byłym gimnazjum urzędnicy magistratu zwracają uwagę na „utrudniony dostęp” do tego obiektu „z uwagi na zabudowę mieszkaniową, wielorodzinną”. Ponadto w gmachu wskazanym przez autorów „Apelu Ocalałych” i obecnie działa szkoła: tyle, że prywatna, dla pół tysiąca dzieci (w dokumentacji magistratu można znaleźć zarządzenie z 2020 r., w którym Hanna Zdanowska przeznacza budynek i teren przy Mostowskiego 23/27 na wydzierżawienie na okres do trzech lat).UMŁ w drugim punkcie analizy rozważa przekazanie muzeum lokalizacji „w bezpośrednim sąsiedztwie Pomnika Pękniętego Serca”, co wymagałoby tylko wydzielenia nowych działek z istniejących (innych szczegółów w informacji magistratu, przesłanej do redakcji, brakuje).Pozostałe dwie opcje z analizy UMŁ to teren zajmowany przez administrację osiedla (przy ul. Przemysłowej 7, nieopodal granicy dawnego obozu) – ale o częściowo nieuregulowanym stanie prawnym – oraz inna działka, należąca do miasta, jednak w użytkowaniu wieczystym PKP (toczy się postępowanie o stwierdzenie nieważności tego użytkowania).We wtorek ministerstwo kultury stwierdziło, że negocjacje z UMŁ są w na samochód terenowo-rekreacyjny dla nowego muzeum w ŁodziZapewne nowe muzeum, szybciej niż docelowej siedziby, doczeka się samochodu terenowo-rekreacyjnego na swoje potrzeby. Przetarg na dostawę auta, warty (według szacunków z zamówienia) ponad 162 tys. zł, muzeum ogłosiło 29 września. Jego sekretariat wylicza, dlaczego tym autem nie może być pojazd typu sedan. "Pracownicy muzeum – historycy i naukowcy – prowadzą szeroko zakrojone prace dokumentacyjne, kwerendy, ekspertyzy i wizje lokalne, które wymagają od nich dużej mobilności i konieczności sprawnego poruszania się po terenach także trudno dostępnych – np. w lasach przy badaniu miejsc pochówków ofiar niemieckich zbrodni" – informuje sekretariat Ireneusza Maja. – "Muzeum jest także zobowiązane do organizowania wystaw czasowych, które do chwili oddania do użytku stałej siedziby będą prezentowane w szkołach, domach kultury, innych muzeach czy obiektach wystawienniczych. Wymaga to przewożenia wielkogabarytowego wyposażenia technicznego i elementów ekspozycji muzealnych takich jak banery czy tablice informacyjne. Konieczna jest także organizacja przewozu osób, w tym osób z niepełnosprawnościami – Ocalałych, którzy ze względu na podeszły wiek i stan zdrowia wymagają odpowiednich środków transportu".Polecane ofertyMateriały promocyjne partnera Krakowskie instytucje będą przypominać o historii Płaszowa, w którym w czasach II wojny światowej znajdował się najpierw obóz pracy, a potem obóz koncentracyjny. Historycy i środowiska Część trzecia rozmowy z dr. Piotrem Setkiewiczem, kierownikiem Centrum Badań Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu Załoga SS obozu Auschwitz przed koszarami w dawnym budynku monopolu tytoniowego. Fotografia wykonana prawdopodobnie w rocznicę urodzin Adolfa Hitlera, r. (źródło: Archiwum PMA-B) W poprzedniej części rozmowy mówiliśmy o pierwszych więźniach i budowie KL Auschwitz. W jaki sposób była podzielona załoga SS? W ramach garnizonu SS istniały dwa piony: batalion wartowniczy oraz administracja, w której pracowali esesmani wykonujący zadania administracyjno-biurowe, zobowiązani jednak również do odbywania ćwiczeń wojskowych. W tym celu co pewien czas zabierano ich na strzelnicę garnizonową w Rajsku. W skład początkowo jednego batalionu wartowniczego wchodziły poszczególne kompanie, które liczyły do 200 esesmanów. W 1944 r. były już trzy takie bataliony, z których jeden funkcjonował w obozie macierzystym, drugi w Birkenau, trzeci w obozie w Monowicach i podobozach. Bataliony obejmowały około 80 proc. członków załogi. Czym zajmowały się poszczególne wydziały w ramach administracji? Wydział I stanowił zaplecze logistyczne dla komendanta. Wydział II odgrywał znacznie większą rolę. Było to gestapo obozowe. Ci funkcjonariusze pełnili służbę jako członkowie SS, ale byli też urzędnikami gestapo stosownej do tego rangi. Zajmowali się przede wszystkim rejestracją nowo przybyłych więźniów, rozpatrywaniem wszelkich wniosków dotyczących osadzonych, które spływały do obozu z placówek policyjnych, a także zwalczaniem ruchu oporu. Wydział III to kierownictwo obozu, czyli struktura odpowiedzialna za bezpośredni nadzór więźniów w blokach. Obejmowała ona przede wszystkim blockführerów, czyli kierowników poszczególnych bloków. W KL Auschwitz był z reguły jeden blok lub dwa w ramach jednego budynku. W Birkenau ze względu na brak wystarczającej liczby esesmanów jeden blockführer nadzorował kilka baraków. Wydział IV to administracja obozu zarządzająca mieniem garnizonowym, której zadaniem było zaopatrzenie w mundury, amunicję, zapasy żywności, pasiaki etc. Wydział V to służba medyczna, lekarze i pielęgniarze SS. Wydział VI, kulturalno-oświatowy, zajmował się organizacją czasu wolnego dla esesmanów. Poza strukturą właściwą obozu istniały też w KL Auschwitz inne esesmańskie instytucje podległe komendantowi. Był to np. Instytut Higieny SS w pobliskim Rajsku czy zarząd budowlany (Bauleitung). Komendant w sumie nadzorował kilkanaście jednostek organizacyjnych. Porozmawiajmy chwilę o wydziale politycznym. Czy miał swoją agenturę? Poza prowadzeniem kartotek poszczególnych więźniów esesmani udzielali pomocy jednostkom policyjnym w terenie. Jeżeli dla sprawy z zewnątrz należało przesłuchać osobę będącą w obozie, to esesmani to robili. Do obowiązków wydziału należało zwalczanie ruchu oporu. Efektywność pracy policyjnej wymagała wykorzystania ludzi, którzy o takich zamiarach więźniów byli skłonni donosić. Politische Abteilung pozyskiwał te informacje w czasie przesłuchań i tortur podejrzanych o udział w ruchu oporu, od funkcyjnych, blokowych oraz więźniów, którzy liczyli na to, że w ten sposób zdołają poprawić swój los. Było to częściowo skuteczne, choć na przykład ruch oporu zorganizowany przez Witolda Pileckiego zdołał zachować swoją działalność w tajemnicy przez wiele miesięcy i właściwie do 1943 r. nie doszło do większych aresztowań wśród członków tej organizacji. Politische Abteilung zwracał chyba największą uwagę na kwestię przygotowywania ucieczek, ponieważ gdyby zdarzały się często, komendant mógłby zostać pociągnięty do odpowiedzialności służbowej. Wydział polityczny dysponował konfidentami, którzy mieli przebywać w miejscach, gdzie więźniowie spotykali się po pracy. Czy więźniowie mieli swoje, mówiąc kolokwialnie, wtyczki w Politische Abteilung? Pozyskiwanie informacji stamtąd mogłoby polegać jedynie na utrzymywaniu znajomości z więźniami, którzy byli zatrudnieni w biurach Politische Abteilung. Żeby efektywnie wykonywać pracę związaną z rejestracją nowo przybyłych do obozu, esesmani musieli dysponować całym gronem więźniów. Przepisywali oni listy nowo przybyłych na maszynach, kopiowali je w wielu egzemplarzach i wysyłali do innych wydziałów władz obozowych. Pracowali również przy kartotekach w archiwum wydziału. Więźniowie ci stanowili bardzo ważne źródło informacji dla zorganizowanego ruchu oporu w obozie. Jeżeli pozyskiwali jakieś inne informacje od esesmanów, wynikało to raczej z ich nieuwagi, z tego, że więzień mógł coś posłuchać. Pojawiały się niegdyś plotki, jakoby Józef Cyrankiewicz był agentem wydziału politycznego. Wyjaśnijmy je ostatecznie. Rzeczywiście po latach pojawiły się w przestrzeni medialnej takie informacje. Rzekomo znaleźli się więźniowie, którzy mieli posiadać wiadomości o tym, że Cyrankiewicz współpracował z Politische Abteilung, co żaden sposób nie zostało potwierdzone. Te opowieści z drugiej ręki są po prostu niewiarygodne. Rola Cyrankiewicza w obozie znacząco różniła się od tego, z czym jest kojarzony z działalności w czasach PRL-u. W obozie był on jednym z przywódców ruchu oporu o konotacjach lewicowych, bardziej pepeesowskich. Jako że PPS była jednym z głównych ugrupowań tworzących rząd gen. Sikorskiego w Londynie, socjalizm w ujęciu peseesowskim z tego okresu a komunizm, to zupełnie dwie różne sprawy. Istniała ścisła współpraca między więźniami związanymi wcześniej z konspiracją akowską i Cyrankiewicz się od niej nie odżegnywał. W końcu 1944 r. pojawił się nawet pomysł, by przekazać mu dowodzenie siłami AK w obozie i to w jakiejś mierze się stało. Moim zdaniem gdyby zginął np. podczas marszu ewakuacyjnego, to dziś byłby uważany za bohatera ruchu oporu i pewnie składalibyśmy kwiaty pod jego monumentem. Niestety po wojnie Cyrankiewicz rozpoczął współpracę z komunistami, a po poznańskim czerwcu 1956 r. zupełnie się skompromitował. Dziwna postać, niemniej w dokumentach SS nie ma relacji o kolaboracji Cyrankiewicza. Uważam, że są to pomówienia. Kim był statystyczny esesman z załogi obozu? Jedni pełnili służbę zawodowo, często jeszcze przed wojną wchodzili w skład załóg różnych obozów koncentracyjnych, drudzy zaś wstąpili do Allgemeine SS, szeroko rozumianej rezerwy SS. Paradowali więc niekiedy w swoich czarnych mundurach ulicami miast, ale poza tym wykonywali swoją zwykłą pracę. W chwili wybuchu wojny zostali powołani do służby quasi-wojskowej w SS i jako rezerwiści trafili po przeszkoleniu do obozu koncentracyjnego. Było ich wielokrotnie więcej niż esesmanów zawodowych. To ludzie o zwyczajnych życiorysach. Prowadzili swoje sklepiki, pracowali w fabrykach, byli chłopami. Analizując przekrój społeczny esesmanów z załogi SS widać całą strukturę społeczną Niemiec w tym okresie. Esesmani zawodowi, jak wspomniałem, pełnili wcześniej służbę w obozach koncentracyjnych. Nie byli to często ludzie zbyt zdolni lub inteligentni. W SS robiło się karierę typu wojskowego. Chodziło o to, by się dobrze zaprezentować, w starannie wyprasowanym mundurze, mocną ręką trzymać swoich podwładnych i więźniów. To właściwie wystarczało, nie wymagano od tych ludzi większych umiejętności. Natomiast trzecia grupa esesmanów miała szczególne kwalifikacje. Byli to lekarze z wykształceniem uniwersyteckim oraz specjaliści, czyli architekci z biura budowlanego SS, osoby zatrudnione w Instytucie Higieny. Członkowie SS z wykształceniem wyższym stanowili jednak minimalny procent załogi. Około 22–23 proc. esesmanów ukończyło bądź rozpoczęło szkoły średnie lub kursy dokształcające na tym poziomie. Reszta to osoby po sześciu klasach szkoły ludowej. À propos kwalifikacji. W drugiej części rozmowy wspominał Pan o błędzie esesmanów przy budowie obozu. Jakie jeszcze kuriozalne decyzje można przytoczyć? Popełniano wiele błędów, których standardowy biurokrata niemiecki by z pewnością uniknął. Na przykład w 1944 r. wiele obiektów obozowych pomalowano w barwy maskujące, co nie miało żadnego sensu. Przede wszystkim jednak kilka lat wcześniej utworzono obóz w Birkenau z dużą liczbą baraków mieszkalnych, gdzie więźniowie mieli przebywać w ogromnym zagęszczeniu, natomiast poczyniono oszczędności związane z budową baraków sanitarnych i systemu kanalizacji. A było do przewidzenia, że stłoczenie ludzi na podmokłym terenie, na którym znajdował się KL Auschwitz II, doprowadzi w 1942 r. do epidemii, zagrażającej nie tylko więźniom, gdyż nimi za bardzo się nie przejmowano, lecz także esesmanom, z których wielu zachorowało. Można było tego uniknąć. Po zbudowaniu większości obozu w Birkenau przez pół roku znaczna część baraków na odcinku B II stała pusta, ponieważ więźniowie, którzy mogliby w nich zamieszkać, w tym czasie zginęli. Albo zmarli w wyniku tyfusu, albo zostali zamordowani w komorach gazowych, gdyż takie radykalne metody zwalczania epidemii wówczas stosowano. Wydano więc mnóstwo pieniędzy, a obóz przez wiele miesięcy stał pusty, zupełnie bez sensu. Gdyby więźniom zagwarantowano choć minimum warunków sanitarnych, mogliby pracować dla „dobra Rzeszy”. Inny przykład: nie wiadomo, dlaczego lekarze SS na rampie wybierali do pracy bardzo młodych ludzi, zazwyczaj w wieku do lat trzydziestu. To kompletny absurd, bo trzydziestoparolatek jako robotnik byłby bardziej przydatny i znacznie sprawniejszy od piętnastolatka. Wynikało to prawdopodobnie z nieumiejętności przewidywania i zarządzania, może z jakiś odgórnych nonsensownych wytycznych, których nie znamy. Esesmani dopiero stopniowo uczyli się i z wielkim opóźnieniem podjęli decyzję o budowie baraków sanitarnych oraz instalacji dezynfekcyjnych. Zaczęło to przynosić rezultaty w drugiej połowie 1943 r. Lekceważenie potrzeb więźniów i prymat ideologii, że Żydzi muszą zginąć, spowodowały wiele szkód, które odczuwała niemiecka gospodarka. Czy każdy esesman w KL Auschwitz miał pochodzenie niemieckie? Taka była zasada, z tylko jednym odstępstwem, o czym powiem za chwilę. Jeśli esesmani nie mieli świadków, to mogli rozmawiać z więźniami np. po polsku. Zdarzało się to tym, którzy pochodzili z terenów zachodnich II Rzeczypospolitej, ze Śląska, z Wielkopolski, byli volksdeutschami i stąd znali nasz język. W związku z tym w niektórych relacjach więźniów można znaleźć skrót myślowy, że w obozie znajdowali się polscy esesmani. Trzeba podkreślić stanowczo, że było to niemożliwe. Każdy członek SS z zasady musiał mieć obywatelstwo niemieckie. Bardzo rzadko zdarzały się sytuacje, kiedy jeszcze trwała formalnie procedura nadawania volksdeutschowi obywatelstwa niemieckiego, a ten już pełnił służbę w KL Auschwitz. Poza Niemcami z Niemiec lub Austrii była w KL Auschwitz spora grupa volksdeutschów z okupowanej Polski, z Rumunii, Węgier, Jugosławii i Sudetów, ale wszyscy musieli legitymować się obywatelstwem niemieckim. Wyjątek, o którym wspomniałem, to kompania ukraińska, która dość krótko funkcjonowała w obozie. Składała się z Ukraińców przeszkolonych w obozie SS w Trawnikach. Poza tym odstępstwem nie można mówić w żadnej mierze o nieniemieckich członkach załogi KL Auschwitz. Owszem, niekiedy volksdeutsche ci tylko w niewielkim stopniu znali język swoich przodków. W garnizonie organizowano dla nich kursy dokształcające w zakresie pisania i czytania literatury niemieckiej. Czy byli w załodze Niemcy wywodzący się z egzotycznych rejonów świata? Tak, przy czym raczej dotyczy to reichsdeutschów, czyli Niemców, których rodziny wyemigrowały kiedyś do krajów zamorskich. Urodzili się tam, ale po jakimś czasie wrócili do Rzeszy i byli po prostu Niemcami. W ich aktach personalnych znajdują się informacje, że jeden z nich urodził się w Nowym Jorku, a inny w Buenos Aires. Oczywiście z faktu istnienia dwóch członków załogi KL Auschwitz, którzy urodzili się w Stanach Zjednoczonych, w żadnej mierze nie wynika, że mieliśmy w obozie amerykańskich esesmanów. Podobnie z faktu, że Arthur Liebehenschel urodził się w Poznaniu, nie wynika, że był jakiś polski komendant KL Auschwitz. Co esesmani sądzili o własnej pracy? Więźniowie w swoich relacjach wspominają – były to zazwyczaj sytuacje w tzw. lepszych komandach, np. w magazynach – że po dłuższej znajomości zdobywali zaufanie nadzorującego. Czasami słyszeli, że esesmani narzekali na służbę. Dowiedziawszy się, że więźniowie nie byli, jak im wcześniej mówiono – bandytami, tylko na przykład studentami, niekiedy esesmani ci z westchnieniem zauważali, że „tak chyba nie powinno być”. Z drugiej strony bardzo liczni członkowie SS, nawet z grona tych narzekających, byli zadowoleni, że pełnią taką służbę, na głębokim zapleczu, a nie na linii frontu. Ci, którzy nie mieli skrupułów, mogli się dobrze obłowić, kradnąc przedmioty lub precjoza, które mieli ze sobą Żydzi przywożeni do KL Auschwitz. Esesmani przechodzili szkolenie ideologiczne i mieli przekonanie o swojej wyższości rasowej. Ci, których mimo to ruszyło sumienie, pewnie sami siebie okłamywali. Jeżeli mogli uważać niektórych członków załogi za winnych tego, czego byli świadkami w KL Auschwitz, to pewnie blockführerów, którzy znęcali się nad więźniami, kommandoführerów, którzy strzelali do więźniów, nadzorowali zagładę w komorach gazowych. Większość esesmanów z załogi obozowej starała się prawdopodobnie racjonalizować swoje położenie i generalnie odpowiadać na takie dylematy: „Cóż ja mogę zrobić?” Ja jednak uważam, że rozważając stopień odpowiedzialności za to, co działo się w obozie, nie można ograniczyć się jedynie do tych esesmanów, którzy bezpośrednio dokonywali zabójstw. Tych było zapewne kilkuset. Wrzucali oni cyklon B do komory gazowej, wykonywali wyroki przez rozstrzelanie, powieszenie etc., byli lekarzami SS wysyłającymi ludzi na śmierć w czasie selekcji. Ale żeby KL Auschwitz funkcjonował jako machina zagłady, potrzebny był zbiorowy wysiłek znacznie większej grupy ludzi. Kierowca ciężarówki, który większość dnia spędzał, reperując samochód, wyjeżdżając np. po żywność, otrzymywał w pewnym momencie polecenie, żeby pojechać na rampę i podwieźć pod krematorium starców, kobiety i dzieci. Wykonywał taki rozkaz. Bez całej formacji kierowców i członków służb pomocniczych obóz nie mógłby funkcjonować jako miejsce zagłady. Oprócz tego trzeba wziąć pod uwagę wysiłek biurokratów z Wydziału IV, czyli administracji. Byli oni odpowiedzialni za stałe dostarczanie cyklonu B do obozu. Nie opuszczali w zasadzie swoich biurek, a mimo wszystko ich wkład w zbrodniczą działalność obozu był duży. Uważam, że trudno znaleźć kogokolwiek z załogi, kto w jakiejś części nie byłby odpowiedzialny za śmierć ludzi. To są fakty. Co na to esesmani? W powojennych relacjach kłamali, że o niczym nie wiedzieli. W ogromnej większości przypadków twierdzili też, że wykonywali rozkazy, nie chcieli być skierowani do obozu Auschwitz i znaleźli się tutaj w wyniku polecenia służbowego etc. Rozkaz wyjazdu pięciotonowej ciężarówki, z 2 października 1942 r., do Dessau po „materiały służące do przesiedlenia Żydów”, wydany przez Arthura Liebehenschela, późniejszego komendanta obozu. W Dessau była fabryka Cyklonu B, gazu, który służył do zabijania ludzi w komorach gazowych (źródło: SS-Obersturmbannführer Artur Liebehenschel, komendant KL Auschwitz w okresie od listopada 1943 do maja 1944 r. Po wojnie skazany w Polsce na karę śmierci i stracony (źródło: Zezwolenie na wyjazd samochodu ciężarowego z KL Auschwitz do Dessau w celu przywiezienia „materiału do przesiedlenia Żydów”, wydane przez Arthura Liebehenschela, późniejszego komendanta obozu. W Dessau była fabryka Cyklonu B, gazu, który służył do zabijania ludzi w komorach gazowych (źródło: O tym jeszcze porozmawiamy. Jak wyglądał dzień pracy esesmana z załogi obozowej? Większość esesmanów, jak wspomniałem, pełniła służbę wartowniczą. Musieli wstać wcześnie rano i po obsadzeniu stanowisk na posterunkach wzdłuż łańcucha straży czekać na podoficera, który sprawdzał, czy wszystko jest w porządku. Po potwierdzeniu udawał się na plac apelowy. Gdy złożył meldunek kierownikowi obozu, że wszystkie posterunki zostały już wystawione, padała komenda: „Arbeitskommandos formieren” i więźniowie wychodzili poza obóz do miejsc pracy. Esesmani na posterunkach przez cały dzień zazwyczaj po prostu się nudzili. Ich zadaniem było uniemożliwianie więźniom ucieczek. W zasadzie do takich sytuacji dochodziło bardzo rzadko, ponieważ więźniowie, widząc wokół wartowników uzbrojonych w karabiny maszynowe, woleli nie ryzykować. Z czasem opracowali inne, bezpieczniejsze sposoby wydostania się z obozu. Była też grupa esesmanów wychodzących do pracy z komandami w znacznym oddaleniu od KL Auschwitz. Musiano tam zwiększyć nadzór, aby przeciwdziałać ucieczkom. Inni pracowali w różnego rodzaju magazynach, instytucjach esesmańskich, kontrolując mniejsze komanda. To trwało do późnego popołudnia, kiedy więźniowie po przeliczeniu stanu wracali do KL Auschwitz. Kierownik obozu otrzymywał meldunek, że wszyscy na apelu są obecni. Wówczas dopiero esesmani mogli zejść z posterunków i wrócić do koszar. W jaki sposób spędzali czas wolny? Zazwyczaj było już późno i mogli co najwyżej zjeść kolację lub pójść na piwo do kantyny, chyba że otrzymali po południu lub wieczorem przepustkę na kilka godzin. Niektórzy wybierali grę w karty. Większość miejsc rozrywki SS znajdowała się w pobliżu obozu, np. stadion sportowy. Esesmani byli zachęcani do uprawiania sportu. Otrzymywali nagrody, dyplomy, urlopy za zajęcie pierwszego miejsca w biegach przełajowych, rzucie kulą, w dyscyplinach lekkoatletycznych. Mieli drużynę piłki nożnej, która co jakiś czas rozgrywała mecze poza Auschwitz, tam gdzie mieszkało więcej Niemców, na przykład na Śląsku. Poza tym można było uczęszczać na różnego rodzaju imprezy kulturalno-oświatowe, odczyty ideologiczne, występy grup teatralnych, orkiestr symfonicznych, pokazy filmowe, były też poranki dla dzieci esesmanów. Imprezy te odbywały się zazwyczaj w dużej sali w kuchni SS znajdującej się jakieś 200 m od obozu. Więźniowie mogli więc słyszeć z oddali radosne okrzyki i dźwięki muzyki. W okupowanym mieście było ponadto kino niemieckie i kilka restauracji Nur für Deutsche, gdzie esesmani pili wódkę bez narażania się na reprymendy oficerów. Wreszcie członkowie załogi wyjeżdżali dość często na urlopy przyznawane z różnych okazji. Były to urlopy taryfowe, okolicznościowe, zdrowotne, i świąteczne. Esesman mógł na dłuższej przepustce pojechać do miejscowości znajdujących się po drugiej stronie Wisły lub do Katowic, gdzie można było spotkać dziewczyny niemieckie i odpowiednio się zabawić. Za co esesmanom przyznawano dodatkowy urlop? Można było go otrzymać za gorliwość w pełnieniu służby, czym w wypadku batalionów wartowniczych było uniemożliwienie więźniowi ucieczki, bo za dopuszczenie do niej esesman mógł zostać srogo ukarany. Początkowo nagradzano czujnych esesmanów trzy- lub pięciodniowym urlopem, w zależności od sytuacji. Wartownicy zaczęli więc prowokować więźniów do opuszczenia miejsca pracy. Wydawano np. rozkaz przyniesienia wiadra z odległości kilkudziesięciu metrów od komanda. Wtedy padał strzał. Wzywano przełożonego strażnika, który stwierdzał, że skoro ciało zastrzelonego leży poza zasięgiem pracy grupy, w związku z czym należy to traktować jako próbę ucieczki, a esesmanowi należy się urlop okolicznościowy. W pewnym momencie komendant zorientował się jednak, że zdarzenia te są nagminne i zaczęto ograniczać przyznawanie tych urlopów. W późniejszym okresie za uniemożliwienie ucieczki esesman zazwyczaj dostawał już tylko pochwałę w rozkazie, co jednak aż tak bardzo nie zmieniło sytuacji. Po zgromadzeniu iluś pochwał esesman w końcu i tak dostawał urlop. Zachowały się zdjęcia esesmanów odpoczywających w Solahütte. Członkowie załogi KL Auschwitz mieli tam własny ośrodek wypoczynkowy. Późną jesienią 1940 r. niektórzy oficerowie SS zaczęli pytać komendanta o możliwość uprawiania gdzieś w pobliżu sportów narciarskich. Z terenu miasta widzieli oddalone o około 20 km Beskidy. W dolinie rzeki Soły znajdowała się wioska o nazwie Porąbka, gdzie można było wynająć pokoje i pojeździć na nartach. To ładna okolica. Niedaleko jest jezioro i zapora wodna na Sole. Zbudowano więc tam ośrodek wypoczynkowy SS. Zorganizowanie takiego miejsca w pobliżu obozu miało sens o tyle, że w wypadku udzielenia dwudniowego urlopu esesmanowi nie opłacało się jechać do rodziny w głąb Rzeszy. W weekendy do Solahütte mogli udawać się autobusem wszyscy esesmani, zwłaszcza ci z administracji obozu. Chętnych było tak wielu, że trzeba się było wcześniej na wyjazdy zapisać. Na terenie ośrodka znajdował się duży budynek z kwaterami i parę małych domków. Obsługę stanowiło kilku esesmanów oraz dwie więźniarki zajmujące się gotowaniem. Oprócz wypoczynku esesmani głównie zabawiali się i pili w tym miejscu wódkę. Trwało to do momentu, aż pewnego dnia jeden z oficerów przyjechał na inspekcję, w wyniku której usunięto całą winną zaniedbań kadrę ośrodka. Do Solahütte zapraszano również oficjeli, którzy zwiedzali obóz. Z wypoczynku esesmanów przetrwało wiele zdjęć wykonanych przez adiutanta ostatniego komendanta obozu. Koleżeństwo to bardzo ważny element propagandowy w SS. Jak ta kwestia kształtowała się wśród załogi? Ta idea Heinricha Himmlera miała odróżniać organizację SS od wojska, gdzie panowały dość sztywne zasady drylu pruskiego epoki wilhelmińskiej. Esesmani poza służbą mieli być kolegami swoich przełożonych. Przejawiało się to np. w wykorzystywaniu nomenklatury partyjnej w rozmowach lub na poły formalnej korespondencji, kiedy zwracano się do siebie per towarzyszu. Tak naprawdę jednak SS było formacją zmilitaryzowaną. Jeśli nawet takie pomysły powstawały w kręgach Himmlera, to w praktyce podoficerowie i szeregowcy odczuwali respekt wobec oficerów i rozumieli, że jeśli nawet w sytuacjach pozasłużbowych teoretycznie będą mogli się zwracać do nich w sposób wskazujący na skrócenie dystansu, to później, po rozpoczęciu służby mogą zostać przywołani do porządku i postawieni na baczność. Koleżeńskość funkcjonowała więc tylko jako pewien postulat. W praktyce nie miało to większego przełożenia na rzeczywistość, oprócz być może obowiązkowych imprez integracyjnych w rodzaju kameradenschaftów. Wszyscy esesmani musieli stawiać się na nie, choć czasami nie mieli na to ochoty. Gromadzono się w stołówce w budynku kuchni. Zebrani siedzieli przy stolikach, konsumowali kiełbaski i piwo, śpiewali gromadnie pieśni. Oficerowie nie lubili takich spotkań, gdyż musieli wtedy fraternizować się z podwładnymi. Natychmiast po opuszczeniu takiej sali wszystko wracało do normy, łącznie z salutowaniem. Czy zachowały się listy lub dzienniki esesmanów z grona załogi obozu? W ramach SS istniała cenzura. Esesmani w listach do rodzin opisywali swoje prywatne sprawy, które nie miały związku ze służbą. Jeżeli chodzi o prywatne notatki, to istnieje dziennik lekarza obozowego. Opisywał on, co wydarzyło się danego dnia, np. że najpierw był obecny przy selekcji, potem asystował przy rozstrzelaniu, a wieczorem podano w kasynie doskonałą sałatkę jarzynową. Warto dodać, że esesmani podpisywali zobowiązanie, że nikomu nie udzielą informacji na temat tego, co dzieje się w obozie. Za to przekroczenie teoretycznie groziła nawet kara śmierci. Zdarzyło się, że pewien członek załogi obozu pojechał do Katowic i w restauracji, po pijanemu, powiedział coś, czego nie powinien ujawniać. Doniesiono o tym i w rezultacie winny otrzymał surową karę aresztu. Esesmani chcieli mieć zdjęcia z terenu obozu, ale to było zakazane. W Kętach k. Porąbki znajdował się zakład fotograficzny, w którym esesmani po kryjomu zamawiali wywoływanie filmów i wykonanie zdjęć. Pracujący tam Polak zrobił z nich kilka odbitek. Widać na nich także esesmanów na tle koszar. Jak wyglądało zakwaterowanie esesmanów? Podoficerowie bez rodzin oraz szeregowcy mieszkali początkowo w budynkach koszarowych dawnego monopolu tytoniowego. Wstawiano tam prycze. W 1942 r. część członków załogi, której stan liczebny stale wzrastał, została ulokowana dodatkowo w czterech barakach zbudowanych w pobliżu krematorium nr 1. Później większość esesmanów z obozu spała w dużych koszarach, w drewnianych obszernych barakach, które zbudowano w Birkenau przy wejściu do obozu wraz z całym zapleczem socjalnym, kuchnią i szpitalem. Natomiast oficerowie mający rodziny, otrzymali domy i wille w pobliżu obozu Auschwitz I należące przed wojną do mieszkańców Oświęcimia, Polaków i Żydów, których wysiedlono w 1940 i 1941 r. Jeżeli budynek był duży, to dzielono go na dwa (lub więcej) mieszkania służbowe, natomiast jeżeli był mniejszy, to całą przestrzeń zajmował oficer SS z żoną i dziećmi, dostawał też ogródek do uprawy. Czy esesmani przebywali tutaj ze swoimi dziećmi? Ci, którzy mieszkali w domach po wysiedlonych Polakach, prowadzili życie rodzinne. Dziećmi zajmowały się matki, które miały też do dyspozycji polskie dziewczyny z miasta, mniej więcej w wieku 14–15 lat. Otrzymały one nakaz pracy z Arbeitsamtu, głównie po to, by żona oficera nie musiała zajmować się tak przyziemnymi rzeczami jak obieranie ziemniaków czy mycie naczyń. Komendantowi i niektórym oficerom służyły także więźniarki, kobiety wyznania Świadków Jehowy. Dzieci esesmańskie zachowały zapewne w pamięci dym z krematoriów, które znajdowały się blisko miejsc zamieszkania. We wspomnieniach więźniów można napotkać na opisy zachowania starszego syna Rudolfa Hössa, który ponoć był wyniosły i opryskliwie się do nich zwracał. Trudno powiedzieć, w jakiej mierze jest to zgodne z prawdą. Nie sądzę rzecz jasna, by można było wskazywać na dzieci esesmanów jako na winnych tego, co wydarzyło się tutaj. Czy więźniowie musieli wykonywać zabawki dla pociech członków załogi obozowej? Syn komendanta zażyczył sobie samolot, więc więźniowie skonstruowali dla niego w warsztacie blacharskim duży model Focke-Wulfa 190 z obracającym się śmigłem. Chętnie się w nim bawił. Trzeba nadmienić, że osadzeni nie mieli obowiązku wykonywania w warsztatach tzw. fuch dla esesmanów. Jednak w trosce o własne bezpieczeństwo to robili. Do dziś w zbiorach muzeum znajdują się takie przedmioty, które znaleziono w domu komendanta, np. popielniczka, kałamarz, serwetnik, itp. Popularność zdobył film fabularny Chłopiec w pasiastej piżamie. Sytuacja tam przedstawiona może być przez nieznających realiów widzów oceniana jako prawdopodobna. Czy dzieci esesmanów miały kontakt z więźniami na terenie obozu? Nie, co najwyżej gdy bawiły się w ogródkach i innych miejscach pod nadzorem wspomnianych już dziewczynek, mogły widywać więźniów pracujących w pobliżu. Esesmani mieli też możliwość zamówienia więźniów fachowców do przeprowadzenia remontu domu, malowania, tapetowania, itd. Zapewne widziały ich dzieci, natomiast nie wiemy, jakie były ich reakcje. Film Chłopiec w pasiastej piżamie jest niestety w swej treści absurdalny. Bardzo nie lubię tego rodzaju dzieł, w których pokazuje się rzeczy zupełnie nierealne tylko po to, by zszokować widza i co tu ukrywać, zarobić wysokie tantiemy. Film i książka, o których pan mówi, nie mają nic wspólnego z realiami obozu. Czy byli esesmani, za którymi Rudolf Höss nie przepadał? Komendant miał swoje sympatie i antypatie. Głównie chodziło o oficerów. Lubił na przykład naczelnego architekta Karla Bischoffa, natomiast nie cierpiał Maksymiliana Grabnera, szefa wydziału politycznego, którego uważał za lizusa i intryganta. Wielu innych oficerów oceniał jako całkowicie nieprzydatnych, zaś naczelnego lekarza Wirthsa uważał za dobrego specjalistę, ale mającego zbyt wiele skrupułów. Jak więźniowie wspominają zachowanie rodziny komendanta? Hedwiga Höss niezbyt pozytywnie jest wspominana przez więźniów. Nie należała do żon, które – jak kilka innych - okazywały więźniom współczucie, powiedziały parę dobrych słów czy też podały kawałek chleba lub talerz zupy, gdy mąż nie widział. Była kapryśna, wymagająca, skupiona na tym, by więźniowie wykonywali obowiązki szybko i zgodnie z życzeniami. Żona komendanta co prawda zainterweniowała, kiedy dowiedziała się, że ogrodnik, który pracował w ogrodzie Hössów, ma zostać rozstrzelany. Chodziło jednak wyłącznie o to, że dobrze wykonywał swoją pracę i szkoda by było go utracić. Plotkowano o kontaktach Hedwigi z niemieckim więźniem o nazwisku Gronke, który był kapo w obozie. Został później zwolniony, ale zachował funkcje kierownicze w garbarni. Bywał w domu komendanta i pod nieobecność męża pani Höss miała ponoć zachowywać się wobec niego w sposób dość dwuznaczny. Można też spotkać opinie, że żona komendanta fizycznie znęcała się nad więźniami. Raczej w to nie wierzę. Co wiemy na temat religijności załogi KL Auschwitz? Nie nakazywano esesmanom porzucenia wiary chrześcijańskiej. Milcząco przyjmowano fakt, że większość z nich deklarowała przynależność do Kościoła katolickiego lub protestanckiego. Dawano jednak do zrozumienia, że jako elita, ludzie bardziej obyci i rozumiejący rzeczywistość, powinni zdawać sobie sprawę z tego, że wiara w konieczność kontaktów z Bogiem za pośrednictwem kapłana, stanowi jakiś absurd. Propagowano wystąpienie z kościoła i ateizm, który w praktyce sprowadzał się do wiary w bliżej nieokreślonego Boga, który czuwa nad narodem niemieckim. W KL Auschwitz nie było kapelana. Nie odbywały się żadne msze polowe. Na zdjęciach z pogrzebu esesmanów, którzy zostali zabici w czasie nalotu amerykańskiego, nie widać osób duchownych. W kwaterach wywieszano plakaty z maksymą Teodora Eickego, że powinnością esesmana jest wiara w wodza Adolfa Hitlera, a do tego nie potrzeba ani kadzidła, ani księży. Przez długi czas niedziela była w KL Auschwitz dniem wolnym. Kiedy więc więźniowie zostawali w obozie, esesmani mogli pójść do miasta na przepustkę. Jeżeli wykorzystali ten czas, aby udać się do kościoła, nie spotykało się to z jakąś wyraźną niechęcią ze strony przełożonych. Niemniej w relacjach mieszkańców miasta nie ma informacji o masowym uczestnictwie esesmanów we mszach. Zapewne w KL Auschwitz uczucia religijne wygasały. Załogę trawiła korupcja. Wielką skalę tego zjawiska potwierdzają relacje więźniów. W 1944 r., kiedy największe transporty trafiały do KL Auschwitz, esesmani posiadali w swoich kwaterach sporo przedmiotów wartościowych. Wysyłali je potem do swoich rodzin w Niemczech. Upijali się też alkoholem pochodzącym z obozowej kanady. Oczywiście sprawy te starano się ukryć, tak by nikt poza obozem o nich się nie dowiedział. Świadczą o tym mizerne wyniki dochodzenia przeprowadzonego przez esesmańskiego śledczego Konrada Morgena. Mówi się o tym, że właśnie z tego powodu komendant Höss stracił stanowisko. Zamiast spodziewanej kary przeniesiono go jednak na wyższe stanowisko w Berlinie. Komendanci obozów podlegali takim zmianom, co pewnie częściowo wynikało z przekonania Himmlera, że nie powinni być w danym miejscu zbyt długo. Rudolfa Hössa awansowano w chwili, kiedy wcale tego nie chciał. Wiemy, że usiłował przez swoich znajomych dotrzeć do Himmlera, aby odwieść go od tej decyzji. Czuł się w okupowanym Oświęcimiu dobrze, miał duży, wygodny dom, mieszkała w nim jego rodzina. Awans nie był dla niego wcale polepszeniem sytuacji życiowej. Trzeba jednak pamiętać, że przeniesienia służbowe nie były w SS czymś nadzwyczajnym. Ruch kadrowy wśród załogi był dość spory i w rezultacie przy prawie 8,5 tys. esesmanów, których pobyt w KL Auschwitz odnotowano w aktach, stan załogi zmienił się prawie trzykrotnie. Pod koniec 1944 r. liczba esesmanów w KL Auschwitz znacznie przekraczała 3 tys. Tuż po wyjeździe komendanta wybuchł tajemniczy pożar. Spłonęła część drewnianego baraku przy krematorium, gdzie gromadzono dowody przestępczej działalności esesmanów. To potwierdzało, że nikt w obozie nie był zainteresowany w ujawnieniu prawdy, a korupcja była wszechobecna i nie do powstrzymania. Ciekawa jest sekwencja zdarzeń opisywana w rozkazach komendanta. Zalecono w nich, by wartościowe przedmioty, znalezione na terenie obozu przynosić do komendantury. Po pewnym czasie jeden z esesmanów rzeczywiście przyniósł większą sumę w funtach i dolarach. Höss ucieszył się wielce z tego powodu, a ów podoficer otrzymał pięć dni urlopu okolicznościowego. W następnym rozkazie komendant poinformował, że zgłosiło się też dwóch innych esesmanów, którzy przynieśli jeszcze więcej pieniędzy. Ci również dostali urlop. Później zgłosili się kolejni, tym razem z sumą stanowiącą wartość aż około dwóch lat ich żołdu. Skoro więc przeznaczyli taką sumę w celu uzyskania kilku dni urlopu, to znaczy, że w rzeczywistości byli w stanie zgromadzić o wiele większe kwoty. W końcu Höss zorientował się, o co chodzi. W kolejnym rozkazie stwierdził, że jeżeli ktoś znajdzie pieniądze, to powinien je zanieść nie do niego, tylko do kwestury. Proceder kradzieży mienia więźniów przybrał w KL Auschwitz ogromne rozmiary zwłaszcza od 1942 roku, kiedy do obozu zaczęto przywozić masowe transporty Żydów. Ci, opuszczając domy, zabierali ze sobą najbardziej wartościowe przedmioty, które miały pomóc w rozpoczęciu życia w nowym miejscu. Inni więźniowie, np. Polacy, przybywali z aresztów, w których byli przetrzymywani tygodniami lub miesiącami. Do KL Auschwitz trafiali praktycznie w jednej koszuli. Nie mieli podobnych środków ze sobą. Za co najczęściej karano członków załogi? Najwyższą karą było skierowanie sprawy do zamiejscowego oddziału sądu SS z Wrocławia, mieszczącego się w Katowicach. Tak było w wypadku znaczących spraw. Na co dzień przewinienia kończyły się umieszczeniem delikwenta w areszcie, np. za zaśnięcie na służbie wartowniczej. Rysem charakterystycznym KL Auschwitz była duża liczba kar za picie alkoholu. Wynikało to z monotonii służby, pewnie też wątpliwości natury moralnej, a problem jeszcze się nasilił, kiedy z obozowej kanady trunek zaczął w dużej ilości docierać do obozu. Pod wpływem alkoholu pełniący służbę opryskliwie odpowiadali oficerom, nie salutowali, kontaktowali się z więźniami w sposób niedozwolony. Znacznym wykroczeniem było napicie się alkoholu z więźniem. Porozmawiajmy o kobietach pracujących w obsłudze KL Auschwitz. Nosiły mundury, choć nie były esesmankami. SS było dość patriarchalną organizacją, w której wszyscy mieli jasno określone role. Zgodnie z ideałami nazizmu kobieta miała siedzieć w domu, zajmować się dziećmi i gotowaniem. Istniały jednak dwie formacje kobiece, których członkinie można było spotkać w obozach koncentracyjnych. SS-Helferinnen/SS-Maiden pełniły w nich służbę jako personel pomocniczy, np. telefonistki, telegrafistki, maszynistki w biurach komendantury. W KL Auschwitz było ich niewiele, około dwudziestu, może mniej. Nosiły one takie quasi-mundury, kurtkę i spódnicę. W zasadzie nie miały kontaktu z więźniami, w przeciwieństwie do SS-Aufseherinnen, czyli nadzorczyń wyznaczonych do pełnienia służby w obozie kobiecym. Te, choć formalnie nie należały do SS, podlegały komendantowi, który posiadał wobec nich uprawnienia dyscyplinarne. Były swego rodzaju pracowniczkami kontraktowymi: podpisywały umowę o zatrudnienie z SS, otrzymywały umundurowanie i żołd. Praca w obozie koncentracyjnym była szansą dla dziewczyn rekrutujących się z marginesu społecznego lub bezrobotnych. Skierowano je do KL Auschwitz i innych obozów także po to, żeby uniemożliwić esesmanom kontakt z więźniarkami. Przestrzegano ściśle zasady, że wstęp dla mężczyzn na teren obozu kobiecego jest zabroniony, z wyjątkiem kilku oficerów i lekarzy. Pełnię władzy w obozie kobiecym miały więc w praktyce nadzorczynie. Posiadały pejcz, pistolet lub kij. Równie ochoczo znęcały się nad więźniarkami. Czy były różnice w wyglądzie między członkiniami tych formacji? Były pewne szczegóły w ubiorze czy w odznakach. Zdarzały się pomyłki w identyfikacji. Istnieje seria zdjęć z domu wypoczynkowego w Porąbce/Międzybrodziu. Widać na nich bawiące się przy dźwiękach akordeonu SS-Helferinnen. W niektórych publikacjach mylono je z nadzorczyniami. SS-Aufseherinnen miały wysokie buty z cholewami i czarne płaszcze służbowe. Skazany członek załogi Oskar Gröning przyznał, że widział komory gazowe, a to, co wydarzyło się w obozie, jest prawdą. Wspominał, że starał się o przeniesienie z KL Auschwitz. Czy w dokumentach są ślady, że esesmani nie wytrzymywali służby i składali takie podania? Czy mieli jakieś wyrzuty sumienia? Takich dokumentów nie ma. Nie zachowało się żadne podanie zawierające prośbę o przeniesienie z KL Auschwitz. Co prawda wielu esesmanów opuściło obóz w ten sposób, że zostali wysłani do służby wojskowej na froncie, ale wątpię, by rozterki moralne miały na to wpływ. Można było zrobić coś innego, jeżeli kogoś ruszyło sumienie. Jedną z możliwości, najbezpieczniejszą, było np. symulowanie jakiejś choroby. W dokumentach obozowych możemy napotkać dość zaskakujące informacje o przypadkach chorób, które tak często nie powinny się zdarzać w wojsku. Wiadomo też o dwóch esesmanach, którzy z KL Auschwitz zdezerterowali. Ostatnio udało mi się odnaleźć dokument, z którego wynika, że jeszcze inny esesman został skazany za dezercję na karę wieloletniego pobytu w więzieniu. Trudno powiedzieć, czy takie decyzje były wynikiem np. wyrzutów sumienia czy też były powodowane czymś innym, np. ucieczką przed odpowiedzialnością. Z pewnością nie można potwierdzić tego, co wielu esesmanów po wojnie zeznawało: że prosili o przeniesienie na front, ale ich dowódca uznał to za niemożliwe, ponieważ z KL Auschwitz ze względu na specyfikę służby nie można było odejść. To nieprawda. Jak wspomniałem, wielu esesmanów przeniesiono do jednostek frontowych SS. Z kolei liczni esesmani trafiali z tych jednostek do KL Auschwitz w sytuacji, gdy odnieśli obrażenia i zostali uznani za niezdolnych do służby wojskowej. Obóz ten był relatywnie bezpiecznym miejscem do 1944 r., kiedy zaczęły się bombardowania amerykańskie. Na czym polegała różnica między podejściem do odpowiedzialności esesmanów w Polsce i innych krajach? Były trzy sposoby radzenia sobie z problemem karania zbrodniarzy z załogi KL Auschwitz. Pierwszy to metody stosowane przez sądy w zachodnich strefach okupacyjnych Niemiec, gdzie dotarła większość esesmanów. Zostali oni zidentyfikowani i osadzeni w obozach jenieckich, a następnie w więzieniach. Stawali przed sądami wojskowymi, które wydały wiele wyroków śmierci, zwłaszcza na lekarzach SS, wyższych oficerach, komendantach poszczególnych części obozu Auschwitz. Potem starano się, aby esesmani, którzy popełnili zbrodnię na terenie jakiegoś kraju, zostali poddani ekstradycji i wydani jego władzom. Anglicy i Amerykanie dość konsekwentnie stosowali tę zasadę. W ten sposób esesmani z załogi KL Auschwitz trafili do więzień w Polsce, gdzie oczekiwali na procesy. Organizowano je w sposób dwojaki. Najbardziej obciążeni esesmani stawali przed Najwyższym Trybunałem Narodowym, jak np. Rudolf Höss w Warszawie lub wyżsi oficerowie w procesie krakowskim. Pozostałe sprawy kierowano do rozpatrzenia przez sądy powszechne w Krakowie, Katowicach i innych miejscowościach. Jednak właściwie tylko w odniesieniu do ważniejszych esesmanów można było odnaleźć materiał dowodowy w postaci dokumentów lub świadków, więc istniała spora szansa ukarania winnych w wymiarze adekwatnym do popełnionych przez nich zbrodni. Dlatego rozprawy przed NTN kończyły się albo skazaniem na śmierć, albo dość wysokim wyrokiem. Niestety w wypadku ogromnej większości esesmanów zidentyfikowanych jako członkowie załogi KL Auschwitz brakowało dowodów. Przed sądem stawała grupa oskarżonych. Pojawiali się świadkowie twierdzący, że nie rozpoznają oskarżonego, ale generalnie wszyscy esesmani byli okrutni. Oskarżeni mówili zaś, że niczego nie pamiętają, nie słyszeli o krematoriach i komorach gazowych, nie są niczemu winni. Sąd w tej sytuacji miał dylemat, co robić dalej. Przyjmując dzisiejsze kryteria praworządności, trudno byłoby bez dowodów skazać takiego esesmana na jakąkolwiek karę. Sądy w Polsce przyjęły jednak wówczas konstrukcję prawną, iż sama służba w obozie była wystarczającym powodem do skazania oskarżonego na karę więzienia, za przynależność do kryminalnej organizacji pod nazwą Załoga KL Auschwitz. Z tego tytułu można było dostać karę zazwyczaj około dwóch lat więzienia. Skazano więc wielu esesmanów, przy czym wyroki były zazwyczaj bardzo niskie, nadto podlegali oni potem amnestii i po zwolnieniu wyjeżdżali do Niemiec. Wielkiej krzywdy nie doznali. Trzeba również pamiętać o tym, że zaledwie mniej niż 10 proc. esesmanów z KL Auschwitz, którzy przeżyli wojnę, zostało rozpoznanych i wysłanych do Polski. Większość załogi uniknęła tego w latach czterdziestych, aż udało im się dotrwać do początku zimnej wojny, a wówczas ekstradycje zostały wstrzymane. Mogli w Niemczech spokojnie żyć i robić kariery mniej więcej do końca lat pięćdziesiątych. Wówczas na poważnie zaczęto zajmować się w RFN karaniem zbrodni. Ogromną rolę odegrał w tym Fritz Bauer, prokurator w Hesji, który pokonał niechęć kolegów prawników i policjantów. Duże znaczenie miały organizacje lewicowe, SPD. W prasie zaczęły pojawiać się artykuły, że mordercy nadal są wśród nas i trzeba ich ukarać, aby sprawiedliwości stało się zadość, a Niemcy mogli odzyskać spokój sumienia. Ta praca zaowocowała kilkoma procesami określanymi później jako oświęcimskie we Frankfurcie nad Menem. Rezultaty były w dużej mierze niezadowalające, gdyż przy stosowaniu niemieckiego kodeksu karnego i porzuceniu metody karania za przynależność do załogi SS obozu Auschwitz, trzeba było w wypadku każdego podsądnego znaleźć świadków i dowody konkretnej winy, np. że w określonym czasie zidentyfikowany esesman zabił danego więźnia. A wątpliwości działały na korzyść oskarżonych. Tymczasem byli więźniowie często nie pamiętali nazwisk swoich oprawców i wielu szczegółów mających znaczenie procesowe. Ponadto w pewnym momencie Sąd Najwyższy w Niemczech Zachodnich stwierdził, że sam fakt pełnienia służby w Auschwitz nie oznaczał np. świadomości esesmana o popełnianiu w Birkenau masowych morderstw w komorach gazowych. Trudno zatem taką osobę uznać za współuczestnika zbrodni. Zahamowało to postępowania sądowe. Rezultat był taki, że 90 proc. członków SS pełniących służbę w KL Auschwitz nigdy nie zostało ukaranych. Czy w procesach załogi w Polsce zdarzyły się jakieś uniewinnienia? Tak, czasami niestety dość kuriozalne. Po procesie czterdziestu wyższych rangą (oprócz kilku wyjątków) członków załogi SS KL Auschwitz w Krakowie prezydent Bolesław Bierut ułaskawił, nie wiadomo dlaczego, obok najmłodszego także i najstarszego z podsądnych. Był to ten sam człowiek, u którego znaleziono wspomniany przeze mnie pamiętnik, lekarz SS odpowiedzialny za selekcje na rampie, który kierował ludzi do komory gazowej. Sam się zresztą do tego przyznał. Jednak został ułaskawiony i w spokoju mógł dożyć końca swoich dni w Niemczech. Inny przykład to historia lekarza, który pełnił służbę w Instytucie Higieny SS. Władze, kompletując skład oskarżonych, kierowały się też po części motywami propagandowymi, chciały znaleźć choćby jednego esesmana, który zachowywał się wobec więźniów inaczej, był wobec nich życzliwy. Chodziło o dołączenie go do grupy podsądnych po to, aby można go było następnie uniewinnić, wykazując bezstronność polskiego składu orzekającego. Tak postąpiono wobec Hansa Müncha, którego więźniowie zapamiętali jako człowieka kulturalnego, nieznęcającego się nad nimi. Po wielu latach Münch udzielił pewnej gazecie w Niemczech wywiadu, w którym stwierdził, że brał jednak udział w selekcjach. Czy w zachowaniu pierwszego komendanta KL Auschwitz w procesie warszawskim coś Pana zaskoczyło? Był to jedyny wyższy oficer SS, który brał na siebie odpowiedzialność za zbrodnie popełnione w obozie. Raczej nie kłamał, a jego wspomnienia są w przeważającej mierze wiarygodne. Jest to cenny materiał źródłowy. Inni komendanci z KL Auschwitz, łącznie z Arthurem Liebehenschelem, mówili, że o niczym nie wiedzieli. Gdzie jest ciało Rudolfa Hössa? Nie wiemy. Prawdopodobnie po egzekucji jego ciało zostało przewiezione do Wadowic. Wyniki badań przeprowadzonych przez tamtejszego historyka nie doprowadziły do ostatecznych konkluzji. Myślę, że to dobrze. Istnieje bowiem niebezpieczeństwo, podobnie jak w wypadku innych zbrodniarzy wojennych, że w pewnym momencie na jego grobie pojawiłyby się kwiaty składane przez neonazistów. Wiemy natomiast, że ciała esesmanów skazanych w procesie krakowskim i następnie straconych były wykorzystywane przez studentów medycyny Uniwersytetu Jagiellońskiego. Czy toczą się obecnie w Niemczech postępowania przeciw esesmanom z KL Auschwitz? Jeżeli żyją, to są już bardzo wiekowi. W Ludwigsburgu jest prokuratura, która działa mniej więcej tak, jak pion śledczy naszego IPN-u. Bez względu na to, czy istnieje szansa, że esesman zostanie postawiony przed sądem, ma ona obowiązek gromadzenia materiałów dowodowych. Możliwość, że ktokolwiek z załogi SS odpowie jeszcze przed wymiarem sprawiedliwości jest obecnie jednak znikoma. Ludzie ci mają około stu lat i prawdopodobnie każdy adwokat mógłby takiego podsądnego wybronić, ze względu na stan zdrowia lub demencję starczą. IPN we współpracy z dr. hab. Aleksandrem Lasikiem oraz Muzeum, uruchomił przed kilku laty bazę załogi SS KL Auschwitz na portalu Czy członkowie rodzin tych esesmanów przyjeżdżali do Muzeum? Mieliśmy kontakt z takimi osobami. Rozmawiałem na przykład z pewną bardzo miłą, dystyngowaną panią, która była córką Artura Liebehenschela, oraz z wnukiem komendanta Hössa. Ludzie ci różnie radzą sobie z historią rodzinną. Dzieci pierwszego komendanta nie chcą na ten temat mówić, lecz na przykład jego wnuk Reiner przeciwnie, swego czasu udzielił wielu wywiadów. Dzielił się swoją traumą. Niekiedy pracownicy Muzeum po zakończeniu zwiedzania są zagadywani przez osoby, które szeptem informują, że ich przodek był w załodze KL Auschwitz. Czasami otrzymujemy korespondencję z pytaniami od przerażonych wnuków esesmanów oczekujących potwierdzenia lub zaprzeczenia, że ich przodek był w KL Auschwitz. Nasza kartoteka esesmanów jest dosyć kompletna i najczęściej jesteśmy w stanie odpowiedzieć na takie pytania. Pamiętam przypadki, w których dochodziło do wymiany korespondencji, początkowo dość nieprzyjemnej. Rodziny miały pretensje, że mówimy o niegodnym zachowaniu esesmana, tymczasem ten ktoś w rodzinie został zapamiętany jako miły człowiek. Po wymianie argumentów zazwyczaj spotykamy się jednak ze zrozumieniem. W naszej rozmowie jasno wykazaliśmy, że KL Auschwitz był nie polskim, a niemieckim obozem koncentracyjnym i zagłady, stworzonym na terenie włączonym do Rzeszy. Jakie jeszcze nieprawdy Muzeum musi prostować? Wspomniałem już o liczbie ofiar. Jest grupa osób, twierdząca niezgodnie z prawdą, że nie było to ponad jeden milion, tylko wiele milionów. Niektórzy zaś utrzymują, że przeciwnie, liczba spalanych ciał była znacznie mniejsza. Według nich jeżeli z transportu liczącego 2 tys. osób tylko 200 więźniów trafiało do obozu, to wcale nie oznacza, że 1800 osób zostało zamordowanych w komorach gazowych. Ich zdaniem mogli oni zostać z KL Auschwitz wysłani na roboty przymusowe do Rosji i później się rozproszyć. To dość dziwny pomysł neonazistów: jak wytłumaczyć fakt kierowania do obozu wielkich transportów ludzi, z których zarejestrowano jako więźniów jedynie nikły procent. Według nich nie było komór gazowych, a w KL Auschwitz Żydzi ci wcale nie zginęli, lecz żyją sobie gdzieś na świecie pod zmienionymi nazwiskami. Niektórzy usiłują też dowodzić, że warunki życia więźniów w obozie były całkiem znośne. Pewien człowiek opublikował na przykład na stronie internetowej zdjęcie zrobione owszem w Auschwitz, ale w mieście, nie w obozie. Widać na nim dwóch mężczyzn ubranych w białe stroje szermiercze, mierzących do siebie szpadami, a w tle wielki baner z napisem Klub Sportowy IG Farben. Fotografię opisano jako turniej w Auschwitz i podano, że więźniowie spędzali w ten sposób czas wolny. Jak można z kimś takim podejmować dyskusję? Ktoś inny z kolei twierdził, że w Birkenau nie można było spalać zwłok w dołach spaleniskowych, gdyż teren jest zbyt podmokły. Nie wziął pod uwagę tego, że esesmani w czasie wojny wykopali siłami więźniów głębokie rowy, obniżając znacznie poziom wód gruntowych. Wyjaśnienia są więc zazwyczaj proste i teoretycznie moglibyśmy wdawać się w polemiki z takimi osobami. Niestety, prawie zawsze nie chcą w ogóle słuchać naszych argumentów. Dziękuję za rozmowę. Rozmawiał Maciej Foks
Szacuje się, iż racje żywnościowe były czterokrotnie zaniżone względem tych, które powinien otrzymywać zdrowy człowiek. Na ziemiach polskich (względem stanu dzisiejszego) znalazły się następujące niemieckie obozy zagłady: Auschwitz-Birkenau, Bełżec, Gross-Rosen, Kulmhof, Majdanek, Płaszów, Sobibór, Stutthof i Treblinka.
Długie i bardzo emocjonalne było kolejne spotkanie konsultacyjne poświęcone upamiętnieniu mającemu powstać w miejscu byłego obozu koncentracyjnego KL Plaszow. Przedstawiciele Miejskiego Centrum Dialogu, Muzeum Krakowa i Małopolskiego Urzędu Wojewódzkiego w Krakowie przypominali o konieczności otaczania szacunkiem i powagą miejsca pochówku i kaźni wielu tysięcy osób. Większość biorących udział w spotkaniu mieszkańców dochodziła swoich praw do znajdującego się w pobliżu miejsca ich zamieszkania „terenu zielonego”. Fot. Jan Graczyński Konsultacje społeczne odbyły się 18 listopada w Muzeum Podgórza, a ich tematem miały być regulamin użytkowania terenu i organizacja ruchu zwiedzających. Prowadząca spotkanie zaproponowała podzielenie ich na dwie części. Pierwsza miała składać się z wprowadzania poświęconego regulaminom obowiązującym w podobnych miejscach, pracy warsztatowej w grupach, mającej służyć wskazaniu zachowań dopuszczalnych i niedopuszczalnych oraz dyskusji. Na drugą miały złożyć się prezentacja planowanej organizacji ruchu zwiedzających oraz rozmowa na jego temat. Uczestnicy spotkania zażądali głosowania i odrzucili pracę warsztatową. W trakcie spotkania zdecydowali też o przesunięciu na kolejne spotkanie tematu ruchu zwiedzających. Marcin Przewoźniak, wicedyrektor Wydziału Rewaloryzacji Zabytków Krakowa i Dziedzictwa Narodowego Małopolskiego Urzędu Wojewódzkiego w Krakowie przedstawił podstawy prawne dotyczące ochrony grobów wojennych. Zagadnienie to ważne dla wspomnianego terenu, ponieważ dzięki nowelizacji wprowadzonej w 2006 r. do ustawy z 28 marca 1933 roku o grobach i cmentarzach wojennych, możliwe stało się uznawanie za groby wojenne także grobów i miejsc spoczynku ofiar niemieckich i sowieckich obozów, w tym cmentarzysk ich prochów. Od 2006 r. teren KL Plaszow ma status cmentarza wojennego, co wiążę się z prawnym obowiązkiem otaczania grobów szacunkiem i powagą. Opiekę nad nim sprawuje Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego, a bieżące działania nadzoruje wojewoda. Wystąpienie to wywołało nerwowe reakcje uczestników spotkania. Część z nich zarzucało organizatorom konsultacji, że nie poinformowali ich wcześniej o statusie KL Plaszow. Padały pytania o to, jak ministerstwo opiekowało się dotychczas wspomnianym terenem, który jest zaniedbany oraz kiedy zapadła decyzja o wpisie na listę cmentarzy wojennych (przedstawiciel Urzędu Wojewódzkiego powtórzył, że w 2006 r., gdy stało się to możliwe). Prowadząca spotkanie poprosiła o wskazywanie zachowań, które według uczestników konsultacji są na terenie byłego obozu koncentracyjnego dopuszczalne i niedopuszczalne. Większość obecnych na spotkaniu zgodziła się, że niedopuszczalne są zachowania takie, jak palenie ognisk, grillowanie, czy picie alkoholu. Jeden z liderów grupy internetowej STOP Ogradzaniu Krzemionek zaproponował kompromisowe – jak stwierdził – rozwiązanie: na miejscach straceń – trzech zbiorowych mogiłach oraz terenie dwóch przedwojennych cmentarzy żydowskich, na których Niemcy utworzyli obóz, miałby obowiązywać zakaz wyprowadzania psów, a na pozostałej części obozu nakaz sprzątania po nich. Z sali padały też głosy przeciwne wprowadzaniu na terenie KL Plaszow jakichkolwiek ograniczeń. – Wystarczy, że Straż Miejska pojawi się tam kilka razy i problem imprezowania zniknie – mówiła jedna z uczestniczek konsultacji. Część mieszkańców przekonywała, że na terenie byłego obozu powinny obowiązywać takie same zasady, jak w każdym innym parku. Jeden z uczestników spotkania zwrócił uwagę, że poza zbiorowymi mogiłami i dwoma wcześniejszymi cmentarzami, na terenie byłego obozu było jeszcze około 20 zbiorników wodnych, w których mogły znajdować się prochy zmarłych. – Widzę na tej sali brak świadomości, czym było to miejsce, o czym rozmawiamy, po co jest nam to muzeum – mówił, co nie spodobało się sporej części sali. – My czcimy pamięć tych ludzi, a nie szczątki ich ciał – dowodziła jednak z liderek grupy STOP Ogradzaniu Krzemionek. – Tych ludzi tam nie ma, szczątki przodków znajdują się w drzewach. W jaki sposób obecność zwierząt profanuje pamięć? W jaki sposób obecność lisa profanuje, czy obecność dzieci? – pytała. – To miejsce powinno nazywać się Parkiem Pamięci. Nie powinno się drzew wycinać, a tylko porządkować. To powinno być miejsce spacerowe dla dzieci, matek z dziećmi – przekonywała inna uczestniczka spotkania. Przedstawiciel grupy STOP Ogradzaniu Krzemionek przypomniał, że przez środek obozu biegnie ścieżka biegowa wyznaczona przez radę dzielnicy, upomniał się też o jeżdżących przez teren dawnego obozu rowerzystów i starsze panie uprawiające na jego terenie nordic walking. Inni mieszkańcy podkreślali, że brakuje na terenie dawnego obozu toalet. Pojawiły się głosy, że formą czczenia pamięci ofiar może być afirmacja życia. – To bardzo ładnie brzmi, ale czy naprawdę musimy dokonywać afirmacji życia poprzez rekreację na terenie obozu koncentracyjnego? – pytał inny z uczestników spotkania. O braku świadomości miejsca mówił pan, który wędruje często na kopiec Krakusa i przez teren obozu, przy okazji sprzątając. Podkreślał, że to, co zdarzało mu się zaobserwować, było nie tyle spacerami z psami, co „mega wybiegami”, zdarzało mu się też natrafić na ślady po strzyżeniu czworonogów, czy zachowaniach piknikowych na terenie byłego obozu. Około godz. 19, po wyczerpaniu głównego tematu spotkania, zakończyła się część oficjalna konsultacji. Pozostawiono ok. 30 minut na dyskusję i wolne wnioski. Z sali padły pytania, czy znalezione na terenie KL Plaszow artefakty nie mogłyby być pokazywane w istniejących oddziałach Muzeum Krakowa, np. remontowanym Pałacu „Pod Krzysztofory”. Kamil Karski, który prowadził na terenie KL Plaszow prace archeologiczne, tłumaczył, że artefakty znalezione w trakcie prac powinny być pokazywane w kontekście miejsca ich odkrycia. Po raz kolejny organizatorzy konsultacji musieli przypominać historię KL Płaszów i terenu, na którym obóz powstał. Dyrektor Muzeum Krakowa Michał Niezabitowski tłumaczył, że dopiero gdy teren został w roku 2002 wpisany do rejestru zabytków, a potem w 2006 r. uznany za cmentarz wojenny, pojawiła się realna możliwości stworzenia miejsca upamiętnienia. W 2007 r. w konkursie wybrany został projekt, który – po wprowadzeniu licznych zmian, uwzględniających uwagi członków rady społecznej – jest obecnie konsultowany. Odpowiadając na zarzuty o rzekomo komercyjny charakter upamiętnienia, dyrektor Niezabitowski podkreślił, że placówka, która ma powstać na terenie KL Plaszow, nie będzie częścią Muzeum Krakowa, a zupełnie nową instytucją. Muzeum Krakowa czuwa na zlecenie gminy Kraków nad merytoryczną częścią planowanej inwestycji, a realizował ją będzie prawdopodobnie Zarząd Inwestycji Miejskich, który przeprowadził w 2007 r. konkurs na projekt upamiętnienia. Podkreślił, że podczas pierwszego spotkania konsultacyjnego informowano o stanie prawnym terenu, w tym fakcie, że został on uznany za cmentarz wojenny. Z sali padło też pytanie o ewentualne źródło finansowania inwestycji. Reprezentujący Wydział Kultury i Dziedzictwa Narodowego Urzędu Miasta Krakowa Paweł Jagło wyjaśnił, że gmina Kraków prowadzi rozmowy z Ministerstwem Kultury i Dziedzictwa Narodowego w sprawie ewentualnego współprowadzenia i współfinansowania nowej instytucji. Podkreślił, że nie zapadły jeszcze żadne wiążące decyzje w tej sprawie, nie padły też konkretne sumy. Mieszkańcy pytali też np. o rozpoczętą niedawno wycinkę drzew na dwóch prywatnych działkach przylegających do terenu upamiętnienia i zmiany z 2017 w miejscowym planie zagospodarowania terenu, dopuszczające tam zabudowę jednorodzinną. Pojawiła się też sugestia, że Muzeum Krakowa powinno wykupić te działki. Pytano też, czy podczas poprzedniego spotkania jego organizatorzy wiedzieli o rozpoczętym właśnie zabezpieczaniu skarpy cmentarza na terenie obozu i wycinaniu znajdujących się na niej drzew? A jeśli tak, to czemu o tym nie poinformowali? Powróciło również pytanie, czy teren dawnych cmentarzy żydowskich zostanie ogrodzony, a jeśli tak, to w jaki sposób? Muzeum nie ma wpływu na działania prywatnych właścicieli działek, nie może ich też wykupić, zwłaszcza, że nie ma takiej woli drugiej strony – tłumaczył dyrektor Niezabitowski. Przyznał, że Muzeum wiedziało o planach zabezpieczenia skarpy, w której znaleziono fragmenty szczątków ludzkich, prawdopodobnie wygrzebane przez psy. Nie znało jednak dokładnego terminu wykonania prac, gdyż ZIM nie miał gwarancji, czy w tegorocznym budżecie miasta znajdą się na to środki. Tłumaczył, że konsultowany projekt budowlany nie zawiera wielu konkretnych rozwiązań, np. formy zaznaczenia terenu obozu czy dawnych cmentarzy. Podkreślał, że to między innymi one są przedmiotem konsultacji. – Im więcej pozytywnych sygnałów z nich wypłynie, tym większa szansa, że autor projektu wykonawczego je uwzględni – dodał dyrektor Niezabitowski. Uczestnicy spotkania poprosili o zapisanie postulatów, aby byli informowali z wyprzedzeniem o ewentualnych pracach planowanych na terenie byłego obozu oraz aby ich przedstawiciele weszli do rady społecznej upamiętnienia. Ostatnie spotkanie konsultacyjne zaplanowano na 16 grudnia. Jego tematem miały być zagadnienia związane z prawną ochroną miejsc pamięci oraz cmentarzy wojennych. Zgodnie z decyzją podjętą podczas konsultacji, drugim tematem będzie planowana organizacja ruchu zwiedzających na terenie byłego KL Plaszow. Dodatkowo zapraszamy Państwa na otwarte dyżury eksperckie, które odbędą się w czwartek, 28 listopada, w godzinach w Miejskim Centrum Dialogu przy ul. Brackiej 10.
(5 liter)5. Formacja wojskowa, w której Napoleon rozpoczą służbe po ukończeniu szkoły wojskowej. (9 liter)6. Uroczysta ceremonia przejęcia władzy przez monarchę z symbolicznym przejęciem insygniów. (9 liter)Nie trzeba na raz odpowiadać na wszystkie pytaniazadanie- 2/108 ćwiczenia

Wileńszczyzna była bodaj jedynym regionem Polski, który podczas II wojny światowej pięciokrotnie zmieniał okupanta. Najpierw, zgodnie z paktem Ribbentrop-Mołotow [ była okupacja sowiecka. Następnie, po przekazaniu przez ZSRR sporej części dawnego województwa wileńskiego Republice Litewskiej w październiku 1939 – okupacja litewska. Po agresji ZSRR na kraje nadbałtyckie, w połowie 1940 wrócili Sowieci. 22-23 czerwca 1941 na Wileńszczyznę wkroczyli Niemcy. Trzy lata później, na początku lipca 1944 rozpoczęła się trzecia okupacja sowiecka. Przy czym ta ostatnia, nazywana często „trzecimi Sowietami”, miała być stanem ostatecznym, usankcjonowanym zgodą międzynarodową. Niewielu jednak Polaków wierzyło wtedy, że będzie to stan trwały. Dopiero ujawnienie wyników konferencji jałtańskiej w lutym 1945 zmiażdżyło tę wiarę w powrót tych ziem do Polski i przy niesamowicie nasilającym się terrorze okupanta zmusiło ludność do wyjazdu. Ten okres jednak, od lipca 1944 do sierpnia 1945 [wtedy w zasadzie zakończono ewakuację Okręgu Wileńskiego], był okresem wzmożonego oporu przeciw Sowietom. Okres okupacji niemieckiej zakończony został wielkim zrywem polskiego podziemia. W czasie operacji „Ostra Brama”, przeprowadzonej w ramach akcji „Burza”, zgrupowane oddziały wileńskiej i nowogródzkiej partyzantki Armii Krajowej zaatakowały Wilno i po blisko tygodniu walk, wspierając od pewnego momentu Armię Czerwoną, 13 lipca 1944 zajęły miasto. Już 17 lipca skoncentrowane w rejonie Turgiel jednostki AK zostały otoczone przez oddziały NKWD i Armii Czerwonej. Na odprawie w Boguszach aresztowano podstępnie część polskich oficerów, a także [nieco wcześniej] Komendanta połączonych Okręgów Wileńskiego i Nowogródzkiego, płk. Aleksandra „Wilka” Krzyżanowskiego. Płk Aleksander Krzyżanowski „Wilk”, Komendant Okręgu Wileńskiego AK, podstępnie aresztowany przez NKWD 17 lipca 1944 w Wilnie. Mimo intensywnych nacisków nie podjął współpracy z Sowietami i został osadzony w łagrze w Diagilewie, a następnie w Griazowcu. Podjął tam próbę ucieczki – udało mu się dotrzeć do Wilna, gdzie został ujęty. Więzień łagrów. Dopiero pod koniec 1947 powrócił do Polski. Aresztowany ponownie w ramach „Akcji X”. Zmarł w więzieniu MBP w 1950, nie doczekawszy procesu. Następnego dnia rozpoczęto rozbrajanie otoczonych polskich jednostek. Dzięki szybkiej reakcji pozostałych na wolności polskich oficerów kilku tysiącom partyzantów udało się wyrwać z kotła. Dom w Wilnie przy ul. Kościuszki 16 na Antokolu, niedaleko kościoła św. Piotra i Pawła, w którym mieściła się siedziba NKWD Frontu Białoruskiego. Aresztowani zostali tam 17 lipca 1944 r. Komendant Okręgu Wileńskiego AK płk Aleksander Krzyżanowski „Wilk” wraz ze swym Szefem Sztabu mjr. Teodorem Cetysem „Sławem”. Zgrupowane następnie w najbliższym masywie leśnym – Puszczy Rudnickiej – oddziały te zostały ponownie otoczone przez Sowietów. 20 lipca pozostali na wolności dowódcy podjęli decyzję o rozwiązaniu podległych im brygad i batalionów partyzanckich. Pozostać mieli tylko ochotnicy. Z nich to utworzono partyzanckie zgrupowanie wileńskie pod dowództwem mjr. Czesława Dębickiego „Jaremy”. W jego skład wchodziły dwa oddziały po ok. 100 żołnierzy: – „Wisińcza”, jego dowódcą był kpt. Edmund Banasikowski „Jeż”, – „Solcza”, dowodzony przez por. Adama Boryczkę „Tońkę”. Podobne zgrupowanie, dowodzone przez ppłk. Macieja Kalenkiewicza „Kotwicza” powstało z oddziałów nowogródzkich. Tymczasem w Wilnie odbudowywała się Komenda Okręgu. Dowództwo objął ppłk Julian Kulikowski „Ryngraf”. Ppłk Julian Kulikowski „Ryngraf”, oficer służby stałej WP. Od lipca 1944 do stycznia 1945 Komendant Okręgu Wileńskiego AK. Aresztowany przez NKWD i skazany na 10 lat ciężkich łagrów. Karę odbył w Workucie. Ppłk Julian Kulikowski „Ryngraf”. Zdjęcie wykonane przez NKWD, po aresztowaniu. Nawiązywano pozrywane przez przejście frontu i aresztowania kontakty organizacyjne, budowano tak ważną w nowej sytuacji sieć łączności. Palącym problemem stało się opracowanie wytycznych dla podziemia na Wileńszczyźnie. Wobec przygniatającej przewagi nieprzyjaciela sztab Okręgu uznał, że bezpośrednia walka nie ma szans powodzenia. Postanowiono skupić się na ochronie polskiej ludności. Już 20 lipca odbyła się narada ocalałych przywódców wileńskiej części Polskiego Państwa Podziemnego. Uzgodniono następujące punkty planu działania: kontynuować opór w granicach możliwości, otoczyć szczególną opieką działalność „legalizacji” i prowadzenie nasłuchu radiowego, wydawać – oprócz organu Komendy Okręgu „Niepodległość” – biuletyn informacyjny oraz traktować podporządkowanie się Polskiemu Komitetowi Wyzwolenia Narodowego [PKWN] w Lublinie jako zdradę sprawy Wilna. Te wytyczne stały się podstawą późniejszej działalności. Jednak najważniejszym zadaniem stało się ratowanie ludzi przed aresztowaniem. Czyniono to głownie poprzez działalność „legalizacji” – komórki zajmującej się wyrabianiem fałszywych dokumentów. Podczas trzeciej okupacji sowieckiej wyrobiono ich ponad 20 tysięcy – od Ausweisu do „bronirowki”. Umożliwiło to zarówno unikanie poboru do Armii Czerwonej [ogłoszonego na Wileńszczyźnie], jak i chroniło [poprzez zmianę tożsamości] przed aresztowaniem. Komórka ta działała z powodzeniem do sierpnia 1945, umożliwiając późniejszą ewakuację Okręgu. Jej pozostałości funkcjonowały jeszcze w 1946. Komenda Okręgu ustaliła także zasady działania partyzantki. Oddział „Wisińcza” pod dowództwem kpt. Banasikowskiego zająć się miał ochroną ludności polskiej na Oszmiańszczyźnie, w południowej części woj. wileńskiego. Jego zadaniem była ochrona wsi przed prześladowaniami ze strony aparatu administracyjnego okupanta i opieka nad uciekinierami, szukającymi w lasach schronienia przed poborem do armii sowieckiej lub terrorem NKWD. Oddział „Solcza” pod dowództwem por. Boryczki miał operować na południu Wileńszczyzny, w okolicach samego Wilna. Do czasu spenetrowania trasy przyszłego przemarszu we wskazane rejony, oddziały „Solcza” i „Wisińcza” walczyły wspólnie na terenie Puszczy Ruskiej. Jednak już 19 sierpnia 1944 obława NKWD przeprowadzona w tych rejonach doprowadziła do niemal całkowitego rozbicia oddziału „Wisińcza” w majątku Borowe, 3 km od Dubicz. 25 sierpnia mjr „Jarema” [wycofując się do Wilna celem nawiązania bezpośredniej łączności z Komendą Okręgu] został aresztowany przez patrol NKWD. Ocalały oddział por. Boryczki przeniósł się do Puszczy Rudnickiej i tam oczekiwał na dalsze rozkazy. Wieść o tych wydarzeniach szybko dotarła do Wilna. Komendant uznał, że dalsze utrzymywanie oddziałów w nasyconym siłami wroga terenie nie rokuje szans powodzenia. W pierwszej połowie września do oddziału „Solcza” dotarła łączniczka z opracowanymi wytycznymi. Nakazywały one rozwiązać oddział, zamelinować broń i zapewnić żołnierzom bezpieczne zakonspirowanie w terenie. Po blisko dwóch tygodniach przygotowań „Solcza” została rozwiązana. Nie był to jednak koniec partyzantki. Oprócz najbardziej rozbudowanego wileńskiego zgrupowania mjr. „Jaremy”, w terenie działały jeszcze inne oddziały zbrojne. Były to często pozostałości rozbitych Brygad – jak choćby grupa pod dowództwem por. Witolda Zyndram-Kościałkowskiego „Fakira”, bądź samoistnie powstałe oddziałki, składające się z młodzieży chroniącej się przed poborem [ oddział Mariana Brancewicza „Branta”]. Inny oddział pod komendą ppor. Mariana Plucińskiego „Mścisława”, złożony głownie z żołnierzy V Brygady, działał w obwodzie święciańskim. Ppor. Marian Pluciński „Mścisław”. Wiosną 1945 przedostał się na teren Białostocczyzny i nawiązał kontakt z mjr. „Łupaszką”. Objął dowództwo 4. szwadronu w odtwarzanej V Brygadzie Wileńskiej. Po rozwiązaniu oddziału, w październiku 1945 zaprzestał działalności konspiracyjnej. Aresztowany przez UB wiosną 1946, kilka tygodni później osądzony i skazany na karę śmierci. Zamordowany 28 czerwca 1946 w białostockim więzieniu. Działała też grupa dowodzona przez ppor. Hieronima Piotrowskiego „Jura”, wywodząca się z Oddziału Rozpoznawczego KO, operująca na terenie Puszczy Nalibockiej. Oprócz nich istniało wiele innych jednostek. Jednak ich kontakty z Komendą Okręgu były sporadyczne. Ciągle dawała o sobie znać zniszczona sieć łączności. Dlatego też, wobec coraz silniejszego naporu nieprzyjaciela, dla ratowania życia żołnierzy KO wydała we wrześniu 1944 ogólny „Rozkaz Nr 1” dla wszystkich działających w terenie oddziałów z poleceniem przejścia do pracy konspiracyjnej. Dowódcy mieli zamelinować broń, a ludzi zakonspirować w terenie, utrzymując z nimi łączność. Siatka terenowa miała za wszelką cenę podporządkować sobie istniejące w polu „dzikie” oddziały w celu wykonania powyższych rozkazów. Rozkaz ten, szeroko kolportowany w terenie, miał szansę dotrzeć do większości partyzantów. Jednak tylko część z nich podporządkowała się jego zaleceniom, rzeczywistość okazała się bowiem zbyt brutalna. Łatwiej było przeżyć w lesie, broniąc się przed ścigającymi jednostkami NKWD, niż zdawać się na łaskę coraz większej sieci donosicieli, jaką NKWD-NKGB oplatała Wileńszczyznę. Jednocześnie ogłoszony na Kresach pobór do Armii Czerwonej zmuszał wielu młodych ludzi do ukrywania się. We wrześniu do sowieckiego wojska zgłaszało się nie więcej niż 20% objętych poborem. Tak rodziły się nowe oddziały, których liczbę zwiększał stale nasilający się terror okupanta. Młodych ludzi, uchylających się od służby wojskowej czy podejrzanych o przynależność do konspiracji, aresztowano, a nawet rozstrzeliwano na miejscu [ w ciągu jednego tygodnia na Oszmiańszczyźnie rozstrzelano 157 osób]. „Dzikie” oddziały, dowodzone z reguły przez ludzi niedoświadczonych, ponosiły ciężkie straty. Aby ratować najbardziej zagrożonych, KO zdecydowała się po raz kolejny zmienić dotychczasową taktykę. Konspiracja i wyrabianie fałszywych dokumentów już nie zapewniały bezpieczeństwa. Zbyt wiele osób uciekało do lasu. Dla opanowania tego ruchu ppłk Kulikowski postanowił w listopadzie-grudniu 1944 stworzyć cztery oddziały partyzanckie, tzw. Oddziały Samoobrony Ziemi Wileńskiej. Pierwszym z nich dowodzić miał rtm. Władysław Kitkowski „Grom”, „Orlicz”, były dowódca Oddziału Rozpoznawczego KO. Drugim oddziałem dowodził por. Witold Turonek „Tur”, „Tumry”, dowódca 12. Brygady AK. Trzeci stworzony został na bazie działającego oddziału pod komendą ppor. Witolda Zyndrama – Kościałkowskiego „Fakira”. Czwarty znalazł się pod komendą pchor. Jana Lisowskiego „Korsarza”. Oddziały Samoobrony tworzono zatem w oparciu o doświadczonych dowódców partyzanckich. Ich celem było podporządkowanie sobie „dzikiej” partyzantki, stworzenie z niej dużych jednostek, mogących nawiązać walkę z pacyfikującymi teren oddziałami NKWD. W ten sposób zamierzano zminimalizować straty, odzyskując przy tym kontrolę nad terenem. Było to jednak rozwiązanie krótkoterminowe. NKWD organizowało liczne obławy, wykorzystując informacje zdobyte w rezultacie wcześniejszych aresztowań. Doszło do wielu bitew i potyczek, z reguły kończących się wyjściem z okrążenia tylko części oddziałów. Remedium na to mogło być przerzucenie żołnierzy na bezpieczniejsze terytoria. Za takie uznawano wtedy Białostocczyznę. Dysponowała o wiele większymi masywami leśnymi niż Wileńszczyzna i była słabiej spenetrowana przez NKWD. W styczniu 1945 KO wileńskiego podjęła próbę wyprowadzenia na zachód dwóch dużych [ok. 150 ludzi] oddziałów Samoobrony Wileńskiej: por. „Tumrego” i por. „Orlicza”. Wydzielony z nich oddział Olgierda Wirgiasa „Wrzosa” przetarł co prawda drogę, ale w międzyczasie dwa oddziały macierzyste zostały rozbite 2 lutego 1945 w Rowinach [25 km na wschód od Nowogródka]. Nad ranem doszło do walki z otaczającymi wieś przeważającymi siłami NKWD. Z pogromu ocalało niewielu partyzantów, 82 zostało zabitych, 25 dostało się do niewoli, reszta rozproszyła się w terenie. Ocaleli obydwaj dowódcy, którzy razem z uratowanymi żołnierzami po różnych perypetiach zostali w końcu przerzuceni do centralnej Polski. Jedynie por. Hieronim Piotrowski „Jur” z kilkoma żołnierzami przeszedł zbrojnie granicę. Dwa dni po klęsce w Rowinach, 4 lutego 1945, obława NKWD rozbiła częściowo trzeci oddział Samoobrony dowodzony przez „Fakira”, który zginął w walce. 23 lutego tropiony nieustannie oddział pod nową komendą Włodzimierza Mikucia „Jaremy” został doszczętnie rozbity we wsi Ławże [gm. Turgiele]. Pod wrażeniem klęsk, jakie poniosła polska partyzantka, straciwszy kontakt z Komendą, dowódca czwartego oddziału por. Lisowski „Korsarz” podjął decyzję o poddaniu się Sowietom. Nawiązawszy kontakt z wileńskim NKWD ujawnił podległych sobie żołnierzy. Część z nich, mimo udzielonych przez stronę sowiecką gwarancji, została aresztowana, części zaś udało się ewakuować do Polski centralnej. Także terenowa siatka AK nastawiona była na ochronę ludności polskiej. Przykładowo OD-23, czyli Ośrodek Dywersyjny Ignalino, zabezpieczał ludzi biorących udział w konspiracji. Chroniono nie tylko własnych żołnierzy, ale także zabłąkanych w terenie partyzantów czy uciekinierów. Przyjmowano ich na meliny, wyposażano na własną rękę w dokumenty. W razie potrzeby organizowano patrole dywersyjne rozprawiające się ze szczególnie dokuczliwymi donosicielami. Tymczasem Komenda przeżyła kolejną falę aresztowań. 8 stycznia 1945 NKGB zatrzymało w zasadzce Komendanta Okręgu, ppłk. Juliana Kulikowskiego „Ryngrafa”. W ślad za nim aresztowano innych członków K-dy Okręgu. Nowym Komendantem został mjr Stanisław Heilman „Wileńczyk”. Stanął on przed wielkim dylematem, 8 lutego dotarł bowiem do Wilna dekret Prezydenta RP, odnoszący się do rozkazu Dowódcy AK o rozwiązaniu organizacji [ Dekret – ogłoszony przez radio – był pierwszym sygnałem o zmienionej sytuacji Okręgu, do tej chwili nie udało się bowiem nawiązać bezpośredniej łączności z KG AK i z Rządem RP w Londynie. Rozkazy te były więc spóźnione albo nie docierały w ogóle. O sytuacji politycznej sztab dowiadywał się z oficjalnej prasy i z nasłuchów radiowych. W związku z tym Komendant Okręgu mjr „Wileńczyk” wydał 18 lutego „Rozkaz nr 10”, dotyczący rozwiązania Armii Krajowej. Wydrukowano go w 120 egzemplarzach i rozesłano w głąb struktur organizacyjnych poprzez częściowo już odbudowaną sieć łączności. Rozkaz ten był tylko formalnością. Nie poszły za nim żadne konkretne wytyczne – zachowano istniejące struktury. Sztab Komendy uznał, że w obliczu zbliżającej się konieczności opuszczenia Wileńszczyzny, łatwiej i bezpieczniej będzie ewakuować zwartą organizację niż pozwolić ludziom wyjeżdżać na własną rękę. Jednocześnie wileńskie NKWD, wykorzystując zamieszanie wywołane zmienioną sytuacją międzynarodową, wystąpiło z propozycją rozmów. Ich efektem miało być doprowadzenie do faktycznego rozwiązania AK, ujawnienie jej członków i obietnica zakończenia wszelkiej działalności. W zamian Sowieci oferowali bezpieczny wyjazd do Polski centralnej. Rozmowy z NKWD nie przyniosły jednak żadnego efektu. Strona polska nie ufała Sowietom, którzy do tej pory złamali wszystkie swoje obietnice. 27 marca 1945 kolejny Komendant Okręgu, mjr Stanisław Heilman „Wileńczyk” został aresztowany. Kierownictwo Okręgu Wileńskiego przejął mjr Antoni Olechnowicz „Pohorecki” i za tą postacią Okręg był już związany do końca swego istnienia. Nowy Komendant natychmiast podjął rozpoczętą już wcześniej akcję przygotowania struktur Okręgu do ewakuacji na teren Polski centralnej. Ppłk Antoni Olechnowicz „Pohorecki”. Doprowadził do udanej ewakuacji Okręgu na tereny Polski centralnej i w oparciu o żołnierzy i oficerów wileńskiej AK odbudował struktury Okręgu. Nawiązawszy bezpośredni kontakt ze sztabem Naczelnego Wodza podporządkował mu podległe sobie jednostki, omijając w ten sposób rozkaz o rozwiązaniu AK. Podlegli mu żołnierze działali do połowy 1948, kiedy to Okręg został ostatecznie rozbity przez UB w ramach „Akcji X”. W terenie działały podległe mu słynne oddziały partyzanckie: V Brygada Wileńska mjr. „Łupaszki”, i VI Brygada dowodzona przez por. „Wiktora”, a od października 1946 przez kpt. „Młota”; działała też sieć wywiadowcza. Ppłk „Pohorecki” został aresztowany i skazany w pokazowym procesie na karę śmierci. Zamordowany 8 lutego 1951 w więzieniu mokotowskim w Warszawie. W kwietniu 1945 udało się wreszcie nawiązać łączność z KG AK [a właściwie z Delegaturą Sił Zbrojnych na Kraj]. Pierwszym otrzymanym stamtąd rozkazem było polecenie natychmiastowej ewakuacji całości Okręgu na tereny Polski centralnej. Komenda Okręgu podjęła następujące działania: a) Komórka legalizacyjna Okręgu, jako najistotniejsza przy ewakuacji, podzielić się miała na dwie części. Pierwsza, pod kierownictwem ppor. Michała Warakomskiego „Piotra”, miała wyjechać do Polski centralnej w najbliższym możliwym terminie celem znalezienia odpowiednich lokali i rozpoczęcia działalności ułatwiającej zalegalizowanie się żołnierzy AK w Polsce. Część druga, pod dowództwem Romualda Warakomskiego „Hilarego”, pozostać miała w Wilnie i dalej zabezpieczać działalność Okręgu. b) Kwatermistrz Okręgu por. Kazimierz Pietraszkiewicz „Konrad” miał według własnego rozpoznania podzielić ludzi z Oddziału IV na grupki, które zajmą się przerzucaniem do Polski części skarbca Okręgu. c) W Wilnie pozostać mieli aż do odwołania: szef sztabu Komendy Okręgu mjr Wincenty Chrząszczewski „Ksawery” jako Komendanta Okręgu, szef Oddziału I por. Bolesław Nowak „Majewski” oraz szef Oddziału II ppłk NN „Cichy”, obydwaj wraz z podległymi im oficerami. Zespół ten stanowić miał trzon ewentualnej przyszłej konspiracji. d) W Wilnie pozostać miało główne archiwum Okręgu [liczono się widocznie z możliwością jego późniejszego odzyskania]. e) W Polsce centralnej miano utworzyć bazę dla przerzuconych żołnierzy z wydzielonych wyżej komórek. Rozpoczęła się skoordynowana akcja przerzutu całości sprzętu i ludzi Okręgu. Wytypowani do ewakuacji żołnierze przejeżdżali granicę, korzystając najczęściej z fałszywych kart ewakuacyjnych, masowo wyrabianych przez wileńską „legalizację”. Często zabierali ze sobą broń krótką, a czasami inne materiały organizacyjne. Po przekroczeniu granicy byli przyjmowani przez komórkę odbiorczą [najczęściej w Białymstoku], a następnie kierowani w głąb Polski. Podawano im kontakty w terenie. Często także zaopatrywano ich w nowe komplety dokumentów, które umożliwiały im zmianę tożsamości, co pozwalało im ukryć swoje dawne powiązania. Por. Witold Turonek „Tur”, „Tumry”, ur. 05 X 1916 Janopol, pow. Brasław na Wileńszczyźnie. Syn Stefana i Konstancji. W VI 1935 ukończył w Drui gimnazjum uzyskując świadectwo dojrzałości. Od 1 X 1935 do VIII 1938 w Szkole Podchorążych Piechoty w Ostrowi Maz. – Komorowie. Promowany na stopień ppor. sł. st. piechoty 1 X 1938 z przydziałem do 77 pp w Lidzie na stanowisko d-cy plutonu w 7 kompanii III baonu. W VIII 1939 skierowany z 77 pp do Ośrodka Zapasowego 19 DP w Lidzie. Brał udział w grupie ppłk. Z. Blumskiego w walkach z sowieckim okupantem w rejonie Grodna i Sejn. 23 IX 1939 wraz z oddziałem przekracza granicę polsko-litewską. Internowany w obozie Birstonas nad Niemnem, skąd w X 1939 uciekł. Ukrywał się w majątku rolnym Kukle pow. Utene, gdzie pracował jako robotnik rolny. W VI 1941 r. po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej prowadzi działalność konspiracyjną wśród Polaków na Litwie. W VI 1942 skierowany na przymusowe roboty do Niemiec. Ucieka z transportu i przedostaje się do Wilna. Po uzyskaniu kontaktów konspiracyjnych z AK Wilno zostaje w VI 1942 skierowany na teren Obwodu AK Oszmiana w Inspektoracie „F” z zadaniem zorganizowania regularnych drużyn i plutonów konspiracyjnych oraz zintensyfikowania akcji dywersyjnych. Oficjalnie zatrudniony jako administrator majątku Bołtupie. Od IX 1942, komendant Wojskowego Ośrodka Pogotowia Bojowego „O” – Oszmiana. Jednocześnie z-ca komendanta Obwodu AK Oszmiana. Od II 1943 do II 1944 komendant Obwodu /Ośrodka/AK Oszmiana. Od II 1944 d-ca III Oddziału Partyzanckiego AK przekształconego w IV 1944 w 8 Brygadę Oszmiańską AK. Od II 1944 do VIII 1944 dowod ził samodzielnymi działaniami zbrojnymi oraz uczestniczy na czele 8 Brygady AK w walce z Niemcami w składzie 3 Zgrupowania AK mjr. Cz. Dębickiego „Jaremy”. Bierze udział w operacji „Ostra Brama”. Awansowany do stopnia por. sł. st. 11 XI 1944. Po wejściu A. Cz. utworzył oddział part. AK, z którym w połowie XI 1944 wyrusza w pole. Walczy z wojskami sowieckimi. W II 1945 po ciężkich bojach z NKWD pod Rówinami oddział zostaje rozbity. W czasie walk zostaje ranny w twarz. Wydostał się z okrążenia wyprowadzony przez swoich żołnierzy. Następnie przedostaje się do Wilna. Był intensywnie poszukiwany przez NKWD. Przy pomocy komórki legalizacyjnej AK Wilno pod przybranym nazwiskiem Witold Wiltos w III 1945 wyjechał transportem repatriacyjnym do Polski. Początkowo zamieszkiwał w Wyrzysku k/Bydgoszczy, gdzie do VII 1945 pracował jako komisarz ziemski. W końcu lipca 1945 wyjechał do Lęborka k/Gdańska i podjął pod rodowym nazwiskiem pracę jako kierownik młyna we wsi Nowa Wieś k/Lęborka. Utrzymywał kontakty z mjr./ppłk. A. Olechnowiczem „Pochoreckim”. Zatrzymany przez funkcj. Wydziału III WUBP w Gdańsku 06 XII 1948 i uwięziony w areszcie WUBP w Gdańsku. Postanowienie o zastosowaniu wobec niego tymczasowego aresztowania wydaje z datą 08 XII 1948 WPR Gdańsk. Po ciężkim śledztwie postawiony przed WSR Gdańsk sygnatura akt Sr. 374/49, który wyrokiem z dnia 30 XII 1949 skazał go na karę 7 lat więzienia z art. 86 § 2 KKWP. Po procesie więziony w ZK Gdańsk, skąd zostaje przetransportowany do CWK we Wronkach i tu osadzony 23 IX 1950. Początek wykonania kary 08 XII 1948, upływ kary 08 XII 1955. Zwolniony warunkowo z CWK Wronki w X 1954. Po odzyskaniu wolności powraca do Nowej Wsi. Inwigilowany przez UB, wyjechał do Szczecina, gdzie podejmuje pracę zawodową. Studiował zaocznie w Wyższej Szkole Handlowej w Poznaniu, uzyskując dyplom mgr-a ekonomii. W latach sześćdziesiątych mieszkał i pracował w Tarnowie, skąd wyjechał do Rzeszowa i tu zamieszkał na stałe. Podejmuje pracę zawodową na stanowisku kierownika działu ekonomicznego w Zakładach Lamp Wyładowczych „Polam” w Rzeszowie. W 1960 na jego wniosek przeprowadzono postępowanie rehabilitacyjne. NSW w Warszawie wydaje postanowienie o uchyleniu wyroku wydanego przez b. WSR Gdańsk 30 XII 1949, a skazanie uznano za niebyłe. W pełni zrehabilitowany. Zmarł w Rzeszowie 22 XII 1977 r.. Pochowany na miejscowym cmentarzu. Żonaty z Haliną z d. Bykowska. Odznaczony: VM kl. 5 nr leg. 12405, KW. Należał do grona najwybitniejszych dowódców AK na Wileńszczyźnie. W okresie tym oba sąsiadujące Okręgi – Nowogródzki i Wileński – współpracowały w akcji przerzucania ludzi na teren Polski centralnej, choć często współpraca ta polegała na organizowaniu transportu przez Wilno dla żołnierzy z Nowogródczyzny, którzy takich możliwości logistycznych [jak choćby „legalizacja”] nie mieli. W okresie do czerwca 1945 ewakuowano przez granicę transportami repatriacyjnymi nowogródzkie oddziały NN „Piętki”, Ryszarda Kiersnowskiego „Puchacza” czy ppor. Jana Wiśnicza „Lwa” z Obwodu Lida, a z powiatów Baranowicze i Nieśwież przerzucono co najmniej 300 ludzi. W maju, po zorganizowaniu placówek odbiorczych po drugiej stronie granicy, w obu Okręgach przerzut ruszył pełną parą. W każdym transporcie repatriacyjnym przerzucano co najmniej kilkudziesięciu żołnierzy AK. Podjęto także akcję przerzucania przez „zieloną granicę” całych uzbrojonych oddziałów. Akcja ta, rozpoczęta jeszcze na początku 1945, kontynuowana była – z dużym powodzeniem – do końca jesieni. Przetarty został szlak przez Grodzieńszczyznę, prowadzący do Puszczy Białowieskiej. Szlakiem tym zaczęto przerzucać poszczególne oddziały. Akcję rozkładano zazwyczaj na kilka etapów. Pierwszym było skoncentrowanie w wyznaczonym punkcie kilku jednostek dotąd działających samodzielnie. W Komendzie Okręgu zapewne panowało przeświadczenie, że większe ugrupowania bezpieczniej przejdą granicę niż niewielkie oddziałki. Przy tym skracano okres największego ryzyka. Podporządkowane „dzikie” oddziały oraz jednostki Okręgu udawały się na miejsca koncentracji. Stamtąd wędrowały prowadzone przez doświadczonych przewodników w kierunku granicy. Po jej przejściu były przyjmowane przez placówki Okręgu Białostockiego lub przez oficerów Okręgu Wileńskiego z por. Adamem Boryczką „Tońką” na czele. 18 lipca 1944 r. kpt. Adam Boryczka „Tońko” na czele VI Brygady Wileńskiej zbliża się do Puszczy Rudnickiej unikając sowieckiej obławy. Pierwszym znanym oddziałem, który wiosną 1945 przekroczył „zieloną granicę” była 60-osobowa kompania NN „Chorążego”. Pod koniec lipca tą samą trasą przeszła grupa składająca się z trzech oddziałów: „Siódemka Wilhelma” dowodzona przez Aleksandra Alesionka „Pioruna”, złożona z żołnierzy VII Wileńskiej Brygady AK, oddział sierż. NN „Maroczego”, złożony z żołnierzy III Brygady oraz grupa sierż. Władysława Janczewskiego „Lalusia” – razem ok. 50 żołnierzy [według innych danych ok. 160 ludzi]. Inna udana przeprawa nastąpiła we wrześniu 1945. 20-osobowy oddział dowodzony przez sierż. Wojnicza „Żuka” dotarł bez przeszkód na teren Obwodu Sokółka, gdzie przejęły go placówki terenowe Okręgu Białostockiego. Inne oddziały nie miały takiego szczęścia… Oddział Edwarda Czeszumskiego „Edka” pozostawał bez łączności z KO od listopada 1944. Kiedy w końcu nawiązał kontakt z Okręgiem i przygotował się do przerzutu, został 6 czerwca 1945 doszczętnie rozbity przez jednostkę NKWD we wsi Nowosady. Co najmniej 30 żołnierzy zginęło [część z nich Sowieci rozstrzelali po schwytaniu]. W czerwcu 1945 w Warszawie mjr Antoni Olechnowicz „Pohorecki” złożył na piśmie raport z działalności Okręgu. O nastawieniu oficerów Komendy Okręgu do rzeczywistości, która zapanowała w Europie pod koniec wojny, niech świadczy taki oto fragment: „Szliśmy tą samą drogą, drogą ciernistą, ale jedynie uczciwą, nie wsiadaliśmy do mijających nas ani czarnych, ani czerwonych aut; p. Mikołajczyk wsiadł do jednego z pierwszych czerwonych, więc niech uważa, jeśli go dogonimy”. Jasno z tego wynika niechęć do włączenia się w dialog z komunistami. Ta bezkompromisowa postawa zaważyła na decyzji o zachowaniu struktur Okręgu także po jego ewakuacji, w celu wykorzystania ich w przyszłej walce o Polskę. Jednocześnie raport określał siły Okręgu pod okupacją sowiecką: „dotychczas na terenie [Wileńszczyzny] pozostało: a. oddziały – około 400 ludzi – uzbrojeni b. siatka – około 1000 ludzi – uzbrojeni c. około 2 tys. ludzi spoza AK, nie mogących legalnie opuścić terenu”. Tymczasem w lipcu 1945 w Wilnie nastąpiła wsypa resztek Komendy Okręgu. 16 lipca aresztowany został Komendanta Okręgu mjr Wincenty Chrząszczewski „Ksawery”, „Kruk”. W sierpniu wpadła także wileńska placówka „legalizacji”. Był to praktycznie koniec działalności AK na Wileńszczyźnie na większą skalę. Pozostała co prawda i działała do 1946 siatka wywiadowcza „Auszra”, przejmując częściowo „legalizację”, ale była to już działalność ograniczona. Okręg w swojej masie przeniósł się do Polski „lubelskiej” i tam wznowił działalność. Puszcza Rudnicka, sierpiń 1944 r. Oddziały „Solcza” (pod dowódctwem kpt. Adama Boryczki „Tońki”) i „Wiśnicza” (pod dowództwem por. Edmunda Banasikowskiego „Jeża”) przedzierają się „do Polski”, uciekając przed sowiecką niewolą. Na terenie Wileńszczyzny pozostały natomiast, pozbawione kontaktu z przełożonymi, resztki struktur Okręgu. Działały też nadal oddziały partyzanckie zasilane przez ludzi chcących uniknąć poboru lub ukrywających się przed NKWD. Los tych „ostatnich żołnierzy” był tragiczny. O ile jeszcze w 1945 mogli oni liczyć na pomoc siatki konspiracyjnej i przerzucenie na inne tereny, to później możliwości te się skończyły. Do połowy 1946 partyzantka ta prowadziła aktywną działalność, potem zamieniła się w grupy samoobrony. Likwidowano agentów NKWD i donosicieli, palono akta administracyjne, „przestrzegano” przed nadgorliwością urzędników, a nawet prowadzono tak spektakularne akcje, jak chronienie naturalnej bazy partyzantów [czyli lasu] przed zniszczeniem, wysadzając w powietrze tory, którymi wywożono wyrąbane drzewo [NKWD robiło wtedy liczne przesieki w lasach Wileńszczyzny, aby w ten sposób ograniczyć ruch oddziałów partyzanckich – podobne „pomysły” realizowali wcześniej Niemcy]. Od 1947 ograniczono się tylko do walki o przetrwanie. Budowano w lasach i we wsiach utajnione bunkry, korzystając przy tym z pomocy miejscowej ludności [coraz częściej już nie żołnierzy siatki AK, bo tych w pierwszym rzędzie dotknęły uderzenia NKWD], często zmieniano teren, unikając licznych obław. Coraz wyraźniej zacierały się istotne do niedawna różnice. Polacy walczyli niejednokrotnie w oddziałach partyzantki litewskiej, a Litwini w oddziałach polskich. Czasem też można było spotkać dezerterów z Armii Czerwonej i uciekinierów z obozów jenieckich. W terenie działały też bandy rabunkowe, te jednak były tępione bez litości zarówno przez podziemie, jak i władzę sowiecką. Do walki z partyzantką NKWD rzuciło tak zwane „zielone oddziały”, szczególnie intensywnie działające w latach 1945-1946. Były to prowokacyjne grupy złożone z żołnierzy NKWD, udające dezerterów z Armii Czerwonej lub żołnierzy ROA gen. Własowa. Ich sposobem „walki” był podstęp i zdrada. Po nawiązaniu łączności z partyzantami, „zielony oddział” przebywał z nimi przez kilka dni [w szczególnych wypadkach przeprowadzano nawet wspólne akcje], co służyło uśpieniu czujności. Po niedługim czasie dochodziło zazwyczaj do zaproszenia partyzantów na sute przyjęcie, zorganizowane pod pretekstem np. imienin dowódcy. Podczas takiego „przyjęcia” mordowano większość partyzantów, zachowując przy życiu nielicznych – tym miano następnie zorganizować pokazowe procesy. Por. Edmund Banasikowski „Jeż”. Zimą 1946/47 zadano dalsze ciosy polskim oddziałom, stosując równocześnie wzmożoną kontrolę miejscowej ludności i uniemożliwiając w ten sposób jej współpracę z partyzantami. Jedna z ostatnich grup, złożona z dawnych żołnierzy Związku Wolnych Polaków [części AK] została w Wielki Piątek 1947 zlikwidowana przez oddział NKWD. W latach następnych ucieczka do lasu nie była już sposobem na przetrwanie. Z bronią w ręku pozostały tylko jednostki. Niewiele jest na ten temat informacji, wiadomo jedynie, że jeszcze w latach 1948-1952 oddziały milicji i NKWD likwidowały niewielkie „biełopolskie bandy”. Zapewne były to grupki dawnych partyzantów, ukrywających się jeszcze w leśnych bunkrach, próbujących przetrwać „do lepszych czasów”. Tymczasem na terenie Polski centralnej odbudowały się struktury Okręgu Wileńskiego. Ostatni Komendant Okręgu ppłk Antoni Olechnowicz „Pohorecki” postanowił nie rozwiązywać całkowicie struktury Komendy Okręgu, a resztę członków organizacji zwolnić tymczasowo z wszelkich funkcji, traktując ich jako potencjalnych żołnierzy. W porozumieniu z całym sztabem podjął też decyzję o niewłączaniu się w struktury powstałego właśnie WiN-u. Nowa organizacja obejmowała tylko tereny „Polski Ludowej”, bez Kresów. Struktura taka i wyrażające się w niej stanowisko polityczne było dla Wilnian nie do przyjęcia. Odtworzone w Polsce centralnej struktury Okręgu składały się ze sztabu oraz dwóch komórek – „legalizacji” i kwatermistrzowskiej. Wynikało to z charakteru podjętej działalności, czyli głębokiego zakonspirowania kadr organizacyjnych i udzielania jak najdalej idącej pomocy żołnierzom siatki. Pod koniec 1945 nawiązano kontakt ze Sztabem Naczelnego Wodza w Londynie. Otrzymane stamtąd rozkazy potwierdziły słuszność podjętych decyzji. Okręg Wileński pozostał jako niezależna siatka konspiracyjna na terenie Polski, przy czym miał nadal prawo używać nazwy „Okręg Wileński Armii Krajowej”. Naczelny Wódz potwierdził więc tym samym odwołanie rozkazu o rozwiązaniu AK i nakazał dalszą pracę. Podstawą miało być utrzymanie siatki w konspiracji i tworzenie z niej zaplecza dla ewentualnej dalszej walki. Jednocześnie siatka wileńska otrzymała polecenie zbierania wiadomości dla Rządu RP w Londynie, dotyczących głównie problematyki polityczno-społecznej. Jako siedzibę sztabu Okręgu wyznaczono Gdańsk. Było to miasto portowe, „okno na świat”, zasiedlone w dużej mierze repatriantami z Wileńszczyzny. W grudniu 1945 Komendant Okręgu nawiązał kontakt z mjr. Zygmuntem Szendzielarzem „Łupaszką”, który od tego czasu podporządkował Okręgowi swoje oddziały partyzanckie i rozpoczął działalność także na Pomorzu. Pierwsza większa wsypa w szeregach organizacji nastąpiła w kwietniu 1946. Aresztowano kilku oficerów Komendy, rozbito częściowo sieć łączności i zlikwidowano rodzącą się komórkę propagandowo-informacyjną, dowodzoną przez por. Feliska Selmanowicza „Zagończyka”. Dopiero pod koniec tego roku udało się ponownie podjąć działalność. W początkach 1947 roku ppłk Olechnowicz osobiście udał się na Zachód, aby wspólnie z przedstawicielami Rządu RP, opracować dalszy plan działania. Nowe zadania dla Okręgu określały je dwutorowo. Przede wszystkim należało budować struktury konspiracyjne, pomagać żołnierzom i oficerom, legalizować zagrożonych aresztowaniem. Żołnierze i oficerowie, którzy zdecydowali się dalej prowadzić działalność konspiracyjną, tworzyli tzw. „Ośrodek Mobilizacyjny Okręgu Wileńskiego AK”. Mieli utrzymywać pomiędzy sobą łączność, prowadzić zajęcia samokształceniowe, przekazywać informacje i „być gotowym do podjęcia działań zbrojnych”. Działalność Okręgu w tym zakresie przypominała działalność AK podczas okupacji niemieckiej czy sowieckiej. Tylko brak oddziałów Kedywu i rozwiniętej aktywności wydawniczej nie pozwala uznać tego okresu za pełną kontynuację działalności poprzedniej. Drugim zadaniem otrzymanym przez Okręg było zbudowanie siatki wywiadowczej i przekazywanie w miarę pełnych danych z toku życia politycznego, gospodarczego, społecznego i wreszcie wojskowego komunistycznej Polski. Do realizacji tego zadania ppłk „Pohorecki” powołał por. Zygmunta Szymanowskiego „Bza”. Utworzona z żołnierzy konspiracji wileńskiej siatka wywiadowcza zdobywała i przekazywała na Zachód cenne informacje, których wartość docenił nie tylko Rząd RP, ale i Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w Warszawie, infiltrujący kanały przerzutowe na Zachód. Doprowadziło to w efekcie do jednej z największych akcji MBP skierowanych przeciwko polskiemu podziemiu – „Akcji X”. Rozpoczęta w połowie 1948, w swoich kolejnych rzutach i „mutacjach” trwała praktycznie do roku 1956. Łącznie aresztowano ponad 6 tys. ludzi, kilkadziesiąt osób skazano na śmierć. Praktycznie wszystkich repatriantów z Wileńszczyzny otoczono kontrolą i „opieką”, którą jeszcze w latach 80-tych kontynuowały MO i SB! Cała Komenda Okręgu została skazana na karę śmierci. Wyroki wykonano prawie na wszystkich skazanych, w tej grupie znaleźli się ppłk Antoni Olechnowicz „Pohorecki”, mjr Zygmunt Szendzielarz „Łupaszka”, por. Lucjan Minkiewicz „Wiktor”, por. Wacław Walicki „Tesaro”, por. Henryk Borowski „Trzmiel”, por. Wiktor Kuczyński „Wiktor”, por. Jerzy Łoziński „Jerzy”, por. Edmund Zbigniew Bukowski „Zbyszek” i wielu, wielu innych. Dr Piotr Niwiński Powyższy tekst, autorstwa dr Piotra Niwińskiego – historyka gdańskiego Oddziału Instytutu Pamięci Narodowej, pochodzi z pracy zbiorowej: „Żołnierze Wyklęci. Antykomunistyczne podziemie zbrojne po 1944 roku”, Warszawa 2002. Bardzo dziękuję autorowi za wyrażenie zgody na publikację. Armia Krajowa na Nowogródczyźnie po lipcu 1944 Niepowodzenie operacji „Ostra Brama” i rozbrojenie oddziałów Armii Krajowej pod Wilnem w lipcu 1944 było prawdziwym ciosem dla Nowogródzkiego Okręgu AK. Pod Wilnem znalazło się około żołnierzy Okręgu „Nów”. Znaczna ich część została po rozbrojeniu wywieziona do Kaługi, a stamtąd – po odmowie złożenia rosyjskiej przysięgi wojskowej – do obozów w lasach podmoskiewskich. Mobilizacja sił AK do akcji „Burza” ujawniła wobec sowieckiej agentury żołnierzy i terenowych dowódców AK. Ci, którzy uniknęli rozbrojenia i powracali obecnie do swoich domów, byli poszukiwani przez NKWD. Fakt przynależności do Armii Krajowej traktowany był przez władze sowieckie jako ciężkie przestępstwo. W terenie działały grupy operacyjne NKWD dokonujące aresztowań AK-owców, członków ich rodzin oraz wszystkich Polaków podejrzanych o sprzyjanie Armii Krajowej. Jednocześnie na terenach anektowanych władze sowieckie bezprawnie ogłosiły pobór ludności [obywateli polskich] do Armii Czerwonej. Polacy, jak też znaczna część Białorusinów, nie zamierzali ginąć w obcych mundurach za obcą sprawę i masowo uchylali się od poboru, byli wyłapywani przez sowieckie grupy operacyjne, tzw. „chapunów”. Jak wynika z sowieckich raportów z Lidy oraz miast-siedzib rejonów, codziennie w teren wyjeżdżały grupy operacyjne NKWD z zadaniem dokonywania aresztowań i chwytania poborowych. Każda z nich zabijała lub aresztowała od kilku do kilkudziesięciu ludzi. Dochodziło przy tym do doraźnych egzekucji i pacyfikacji. Powszechne było strzelanie do uciekających i znęcanie się nad rodzinami osób ukrywających się [np. 22 sierpnia 1944 koło Klukowicz zastrzelono 40 osób, 23 sierpnia w chutorze Kołodziszki – 27 osób, a 7 aresztowano, 11 września w m. Grodzie zastrzelono 14 i aresztowano 11 osób, w dniach 17-29 grudnia na terenie gmin Ejszyszki i Orany aresztowano 360 osób, a 16 zastrzelono, 19 stycznia 1945 w rejonie Chlebowców zastrzelono 22 osoby i aresztowano 11, 7 lutego podczas operacji w Puszczy Lipiczańskiej zabito 34 osoby, 441 aresztowano]. O skali sowieckiego terroru mogą świadczyć rozmiary operacji przeprowadzonej w dniach 15 marca – 12 kwietnia 1945 na terenie dwóch obwodów administracyjnych przez jednostki dwóch dywizji NKWD [zabito wówczas 109 i aresztowano 5245 osób, przy stracie zaledwie 6 zabitych i 10 rannych funkcjonariuszy NKWD]. W takich warunkach na terenie Nowogródczyzny dochodziło do ponownego odtwarzania polskiej pracy niepodległościowej pod nową okupacją sowiecką. Nowym Komendanta Okręgu mianowany został ppłk cc Maciej Kalenkiewicz „Kotwicz”. Ppłk dypl. cc Maciej Kalenkiewicz „Kotwicz”. Ppłk dypl. cc Maciej Kalenkiewicz „Kotwicz”. Jeden z pierwszych partyzantów II wojny światowej – oficer Oddziału Wydzielonego WP mjr. Henryka Dobrzańskiego „Hubala”. W grudniu 1939 przedostał się do Wojska Polskiego odtwarzanego we Francji. Współtwórca idei powstania polskich wojsk spadochronowych i „cichociemnych”. Po skoku do Kraju [27/ oficer K-dy Gł. AK. Od marca 1944 dowodził zgrupowaniem „Nadniemieńskim” w Nowogródzkim Okr. AK. Ciężko ranny 24 czerwca 1944 w bitwie z Niemcami pod Dyndyliszkami [stracił prawą rękę]. Twórca koncepcji operacji „Ostra Brama”. Po rozbrojeniu oddziałów AK pod Wilnem przez Sowietów, mianowany Komendanta Okr. AK Nowogródek. Poległ wraz z 36 podkomendnymi w starciu z wojskami NKWD 21 sierpnia 1944 pod Surkontami. Odznaczony: VM V klasy, KW x 2. Przystąpił do odtwarzania Komendy Okręgu i organizowania struktur AK w terenie. Jednak już 21 sierpnia 1944 poległ wraz z 36 podkomendnymi w Surkontach, zaatakowany przez pododdziały 32. zmotoryzowanego pułku strzeleckiego Wojsk Wewnętrznych NKWD. Funkcję Komendanta Okręgu przejął wówczas dotychczasowy szef sztabu kpt./mjr Stanisław Sędziak „Warta”, Dopiero jemu udało się unormować pracę Okręgu Nowogródek. Odtworzył Komendę Okręgu, uruchomił pracę Oddziału V [łączność], Biura Informacji i Propagandy, nawiązał też stały kontakt z odtworzonymi komendami ośrodków terenowych AK oraz sąsiednimi Okręgami Wilno i Białystok. Niestety, już w listopadzie 1944 zagrożony aresztowaniem musiał przenieść się na teren sąsiedniego Okręgu AK Białystok. Po nim funkcję Komendanta sprawował rtm. Jan Skorb „Boryna” [do kwietnia 1945], następnie zaś ppor. Ludwik Nienartowicz „Mazepa” [do sierpnia 1945]. Rtm. Jan Skorb „Boryna”. Od stycznia do marca 1945 Komendanta Okręgu Nowogródzkiego AK. Aresztowania NKWD spowodowały jednak straty nie do odrobienia. Bardzo szybko aresztowani zostali oficerowie Komendy Okręgu: I zastępca Komendanta kpt. Władysław Stawowski „Sawa” [zmarł w obozie w 1956], szef sztabu [?] kpt. Stanisław Rybka „Ikar”, „Brożyna” [zamordowany w więzieniu w Lidzie], szef saperów por Józef Łubikowski „Sybirak” [skazany na karę śmierci], por. Józef Orechwo „Już” [skazany na wieloletnie łagry], szef BiP Janusz Wroński „Janosik” [skazany na więzienie w łagrach]. Już 8 września 1944 grupa operacyjna NKWD i NKGB zlikwidowała we wsi Zalesie [pow. Lida] radiostację Komendy Okręgu. Po tej wpadce nie zdołano już odtworzyć łączności taktycznej Okręgu. Łączność Okręgu „Nów” utrzymywana była za pośrednictwem Oddziału V sąsiedniego Okręgu AK „Pełnia” [Białystok]. Zgodnie z rozkazem KG AK Komenda Okręgu dążyła do zdemobilizowania istniejących jeszcze pozostałości oddziałów partyzanckich AK. Okazało się to jednak niemożliwe, gdyż masowe aresztowania prowadzone przez NKWD powodowały, iż coraz większa liczba osób musiała się ukrywać. Nie mając innej możliwości przetrwania, ludzie ci łączyli się w zbrojne grupy, stale zasilające partyzantkę. Najsilniejsze ośrodki polskiego zorganizowanego oporu powstały jesienią 1944 w powiecie lidzkim. Określane były jako „Zgrupowanie Południe” i „Zgrupowanie Północ” [przez pojęcia te należy rozumieć całość sił konspiracyjnych i partyzanckich AK z danego terenu]. Dowodzili nimi doświadczeni dowódcy z okresu okupacji niemieckiej: ppor. Czesław Zajączkowski „Ragner” i ppor. Jan Borysewicz „Krysia”. Por. Jan Borysewicz „Krysia”, „Mściciel”. Por. Jan Borysewicz „Krysia”, „Mściciel”. Uczestnik wojny obronnej w 1939. Dowódca oddziału partyzanckiego nr 314, na bazie którego powstał II/77. pp AK. Zaczynał partyzantkę z 7 ludźmi, po roku miał w swoim baonie 650 świetnie uzbrojonych żołnierzy. Niezwykle popularny wśród ludności i partyzantów AK, odnotował na swym koncie szereg udanych działań bojowych przeciw niemieckim siłom okupacyjnym. Od maja 1944 Komendant Zgrupowania „Północ” [II i V/77. pp AK]. Po lipcu 1944 kontynuował działalność na Ziemi Nowogródzkiej. Poległ 21 stycznia 1945 pod Kowalkami w zasadzce grupy operacyjnej 105. pułku pogranicznego NKWD. Jego ciało Sowieci obwozili po wsiach i miasteczkach Ziemi Lidzkiej – wystawiano je na pokaz na rynku w Naczy. Podlegające im oddziały wykonały szereg akcji z zakresu samoobrony przed NKWD, a nawet u derzeń odwetowych i dywersyjnych. Między innymi we wrześniu 1944 w odwet za zbrodnie popełniane przez Sowietów na ludności polskiej, przeprowadzono dwie duże operacje dywersyjne [oddziały „Zgrupowania Południe” przeprowadziły 12 dywersji na kolei, zaś oddziały „Zgrupowania Północ” zniszczyły 9 mostów]. Na terenie „Zgrupowania Południe” operowały następujące oddziały partyzanckie: oddział ppor. „Ragnera”, ppor. Józefa Jagielskiego „Piona”, i kpr. Witolda Hładkiego „Gila”, grupa sierż. Wacława Pawłowskiego „Zawiei” oraz patrole plut. Tadeusza Orwida „Kuby”, sierż. Witolda Skawińskiego „Kuny”, i NN „Karasia”. Na terenie „Zgrupowania Północ” działały: osobista drużyna przyboczna por. „Krysi”, oddziały i grupy ppor. Czesława Stankiewicza „Komara”, ppor. Józefa Chiniewicza „Groma”, ppor. Czesława Stecewicza „Śmiałego”, plut. Michała Tetiańca „Myśliwego”, kpr. Więckiewicza „Zemsty”, kpr. Adama Łoszakiewicza „Iskry”, kpr. Ryszarda Kiersnowskiego „Puchacza”, kpr. Józefa Zarzyckiego „Piętki” i kpr. Michała Nawrockiego „Wrzosa”, NN „Hajduka”, NN „Filara”, NN „Poręby”. W powiecie szczuczyńskim operowały oddziały kpr. Werenowiszcza „Kuny”, sierż. Bolesława Koleśnika „Smoka”, Stanisława Rytkowskiego „Wodnego” i Bronisława Mickiewicza „Niedźwiedzia”, w ośrodku Iwje-Juraciszki grupy Huleckiego „Wiatra”, Antoniego Dona „Jaskółki”, ppor. Jana Wasiewicza „Lwa”, ppor. Józefa Sylwanowicza „Listka”, pchor. Eryka Barcza „Eryka”, kpr. Bolesława Zabłockiego „Oczka”, Józefa Ussa „Śmigła”, a przede wszystkim 1. Oddział Samoobrony Czynnej Ziemi Wileńskiej ppor. Hieronima Piotrowskiego „Jura”. W powiecie baranowickim i nieświeskim działały oddziały: sierż. Czesława Rymaszewskigo „Nagana”, plut. Jana Kanceralczyka „Skiby”, sierż. Michała Modzelewskiego „Miszki”, plut. „Obiego”. Ppor. Czesław Zajączkowski „Ragner”. Ppor. Czesław Zajączkowski „Ragner”. Przedwojenny urzędnik z Lidy, podchorąży rezerwy łączności. W konspiracji szef łączności Obwodu AK Lida. Od kwietnia 1943 organizator i dowódca oddziału nr 312, a następnie IV/77. pp AK. Był to najliczniejszy oddział partyzancki Okręgu Nowogródek. Walczył zarówno z Niemcami, jak i z partyzantką sowiecką, powstrzymując jej napór na linii Niemna. Odznaczony Krzyżem Virtuti Militari V klasy. Po lipcu 1944 dowódca Zgrupowania „Południe”, zaciekle zwalczanego przez wojska NKWD. Poległ 3 grudnia 1944 wraz z kilkoma podkomendnymi pod chutorem Jeremicze koło Niecieczy, okrążony przez ok. 1400 żołnierzy NKWD. Miejsce jego pochówku pozostaje nieznane. Za jednego ze swych głównych przeciwników władze sowieckie uznały ppor. „Ragnera” i podległe mu siły „Zgrupowania Południe”. Podjęto przeciw niemu masowe operacje WW NKWD. Już 29 września 1944 pododdział 265. WW NKWD zlikwidował patrol Edwarda Staronia „Karasia”, 27 października grupa operacyjna NKWD rozbiła pod Szejbakami koło Żołudka patrol plut. W. Grabowskiego „Żyda”, także w końcu października i w początkach listopada rozbite zostały oddziały „Gila” i „Piona” operujące na południowym brzegu Niemna w rejonie Rudy. W dniach 7-9 listopada 1944 NKWD zdołało rozbić Komendę Ośrodka Nowogródek „Klara”, aresztując większość kadry dowódczej. Ppor. „Ragner” kilkakrotnie zdołał się przebić przez sowieckie obławy, jednak 3 grudnia 1944 został otoczony przez NKWD w rejonie chutoru Jeremicze. Sowieci rzucili do akcji przeciw jego oddziałowi, liczącemu niespełna 30 ludzi, ponad 1400 funkcjonariuszy NKWD [wspieranych przez 3 czołgi]. Ppor. „Ragner” wraz z czterema podkomendnymi poległ, trzech rannych dostało się w ręce Sowietów. Oddział jednak zdołał się przebić przez sowiecki pierścień i komendę nad nim objął adiutant „Ragnera”, sierż. Anatol Urbanowicz „Laluś”. Sierż. Anatol Urbanowicz „Laluś”. Adiutant ppor. „Ragnera” Sierż. Anatol Urbanowicz „Laluś”. Adiutant ppor. „Ragnera”, dowodził oddziałem po jego śmierci. Okresowo pełnił funkcję Komendanta Obwodu Szczuczyn-Lida. Wiele razy starł się z grupami operacyjnymi NKWD. 27 maja 1945 pod Lidą osaczony z oddziałem przez grupę zwiadu 34. zmotoryzowanego pułku strz. NKWD. Nie chcąc wpaść w ręce Sowietów zastrzelił się. Nieco dłużej zdołał utrzymać się w terenie por. „Krysia”, przy czym wykonał sporo udanych akcji przeciw NKWD. Jednak i on zginął już 21 stycznia 1945, gdy pod Kowalkami wpadł w zasadzkę grupy 105. pułku pogranicznego NKWD. Kolejnym celem działań NKWD stały się oddziały AK kryjące się w Puszczy Rudnickiej. W dniach 6-7 stycznia 1945 znaczne siły NKWD zaatakowały oddziały „Komara”, „Myśliwego” i „Zemsty” [poległo nie mniej niż 31 partyzantów]. Oddziały te jednak zdołały wyrwać się z okrążenia i kontynuowały działalność. Lecz w marcu 1945 prowokacyjna grupa NKWD zlikwidowała „Komara” i 18 jego żołnierzy w zaścianku Okolica. W dniu 29 stycznia 1945 siły trzech pułków NKWD rozbiły pod Koreliczami przedzierające się „do Polski” oddziały rtm. „Groma”, por. „Tura” i por. „Tumrego” [poległo 89 partyzantów, 25 dostało się do niewoli, w terenie aresztowano 200 osób]. Jesienią 1944 i wiosną 1945 w pomniejszych starciach rozbite zostały przez NKWD oddziały i grupy „Smoka” [27 grudnia 1944 pod Kamionką], „Listka” [6 stycznia 1945 w Narweliszkach], „Wiatra” [w lutym 1945], „Kuny” [20 lutego 1945 w Pieckowicach], „Jaskółki” [w marcu 1945] i „Iskry” [25 maja 1945 pod Dajnowem]. Kwiecień 1945. Oddział sierż. Władysława Janczewskiego „Lalusia”, Wojdagi koło Koleśnik. Oddział partyzancki sierż. Władysława Janczewskiego „Lalusia” pod Wersoczką w kwietniu 1945. Stoczył wiele walk z NKWD. W lipcu 1945 z Puszczy Rudnickiej przeszedł na teren Polski, gdzie 28 lipca został zaatakowany pod Kraśnianami przez połączone siły NKWD, UB i KBW z Sokółki. W starciu poległo 12 partyzantów, zaś 4 wpadło w ręce Sowietów i UB. Stoją od lewej: NN „Mur”, Franciszek Romanowski „Rosa”, Kazimierz Kredyk „Klin”, Stanisław Krukowski „Młot” (zginął 7 maja), Janina Martun-Litwinowicz „Kroszka”, Jan Wilbik „Wolny”, Władysław Janczewski „Laluś”, Stanisław Ochwat „Bąk”, Władysław Junda „Niedźwiedź”, Leokadia Nosewicz-Bojanowska „Nieznana”, Jan Daglis „Guzik”; w rzędzie dolnym od lewej: Marian Łuszkiewicz „Kmicic”, Aleksander Szabliński „Szaruga”, Jan Grzywacz „Komar”, Antoni Matulewicz „Dąb”, Jan Michniewicz „Skowronek”, Józef Paczkowski „Pająk”. Wiosną 1945 na rozkaz Komendy Wileńskiej rtm. „Boryna”, a następnie ppor. „Miedzianka” przystąpili do demobilizacji struktur AK na Nowogródczyźnie oraz przerzutu żołnierzy AK za „linię Curzona”. Przerzucanie AK-owców „do Polski” trwało do końca listopada 1945. Na ogół do organizowania tej operacji wykorzystywano „wtyczki” AK ulokowane w Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym. Rozwiązane zostały oddziały: „Puchacza”, „Piętki”, „Myśliwego”, „Filara”, „Poręby”, „Oczka”, „Śmigła”, „Nagana”, „Skiby”, „Lwa” i „Obiego”, ich żołnierze zaś w większości wyjechali na zachód w transportach repatriacyjnych. Kilka oddziałów, skupiających ludzi całkowicie zdekonspirowanych i poszukiwanych przez NKWD, przechodziło za „linię Curzona” z bronią w ręku [były to oddziały „Lalusia”, „Śmiałego”, „Żuka” i część grupy „Niedźwiedzia”]. Przejście połączonych oddziałów „Lalusia”, „Maroczego”, „Jurka” i „Pioruna” zakończyło się 28 lipca 1945 bitwą pod Kraśnianami – już po „polskiej stronie” granicy [partyzanci stracili 12 zabitych i 4 jeńców]. Znaczna część nowogródzkich AK-owców, po przejściu na tereny „Polski lubelskiej” kontynuowała działalność w strukturach AK-WiN. Kresowi AK-owcy odegrali szczególnie ważną rolę na terenie Białostocczyzny. W sierpniu 1945 wyjechał na zachód ppor. „Miedzianka”, a także pozostałości kadry dowódczej Nowogródzkiego Okręgu AK. Wówczas działalność tego Okręgu została zakończona. Ppor. Ludwik Nienartowicz „Mazepa”, „Miedzianka”. Ppor. Ludwik Nienartowicz „Mazepa”, „Miedzianka”. Przedwojenny prawnik. W Nowogródzkim Okręgu AK pełnił różne funkcje (Komendant Obwodu Nowogródek, szef żandarmerii IV batalionu 77 pp AK, oficer do zadań specjalnych). Po lipcu 1944 r. oficer w sztabie por. Jana Borysewicza „Krysi”, po jego śmierci Komendant Zgrupowania „Północ” i Obwodu Lida. W okresie kwiecień – sierpień 1945 r. ostatni Komendanta Nowogródzkiego Okręgu AK i organizator demobilizacji aktywów AK na Ziemi Nowogródzkiej. Z prawej strony: Małgorzata Kawrygo „Małgorzata”. Osadniczka wojskowa w pow. lidzkim (peowiaczka). Szefowa łączniczek w IV batalionie 77 pp AK. Jej syn poległ w walce z Niemcami jako żołnierz tego oddziału w październiku 1943 r. Po lipcu 1944 r. aresztowana przez NKWD, brak informacji o dalszych losach. Jednak na Nowogródczyźnie pozostała nadal znaczna liczba żołnierzy Armii Krajowej, a także całe fragmenty struktur terenowych [placówki] i grupy zbrojne. Różne były powody, które sprawiły, że ludzie ci pozostali na Ziemiach Utraconych. Część z nich nadal wierzyła, że alianci nie pozwolą, aby ZSSR anektował ziemie polskie i że zaistniała sytuacja ma charakter przejściowy. Inni świadomie podjęli decyzję pozostania na Kresach i prowadzenia działalności niepodległościowej, jeszcze inni po prostu nie mieli możliwości wyjazdu w ramach akcji repatriacyjnej. Większość z nich wywodziła się z ludności wiejskiej – chłopów i drobnej szlachty zaściankowej. Najpoważniejszym ośrodkiem koordynującym działalność polskiego podziemia na Nowogródczyźnie w latach 1945-1949 był Obwód Szczuczyn-Lida [Obwód 49/76] dowodzony przez ppor. Anatola Radziwonika „Olecha”. Aczkolwiek pozbawiony łączności z centrami polskiej działalności niepodległościowej w Polsce [WiN] utrzymywał kontakt z poakowskimi strukturami w powiecie grodzieńskim [zgrupowanie ppor. Mieczysława Niedzińskiego „Niemna”, „Mena”, „Bena”] i w powiecie wołkowyskim [oddział Chwieduka „Cietrzewia”]. Ppor. „Olech” stworzył silną sieć placówek konspiracyjnych na terenie powiatu szczuczyńskiego i lidzkiego. Jego zastępcą był sierż. Paweł Klikowicz „Irena”. Ppor. Anatol Radziwonik „Olech”, „Mruk”, „Stary”, „Ojciec”. Ppor. Anatol Radziwonik „Olech”, „Mruk”, „Stary”, „Ojciec”. Nauczyciel z Iszczołnian, harcerz. W okresie okupacji niemieckiej dowódca plutonu w VII baonie 77. pp AK. Po lipcu 1944 Komendant połączonych obwodów Szczuczyn i Lida [Obwód nr 49/67] oraz dowódca silnego oddziału partyzanckiego. Najwybitniejszy organizator polskiego powojennego podziemia na Ziemi Nowogródzkiej. Poległ wraz z oddziałem przybocznym w walce z NKWD 12 maja 1949 pod Raczkowszczyzną. Oprócz sił znajdujących się w konspiracji ppor. „Olechowi” podlegało kilka oddziałów i grup partyzanckich [sierż. „Ireny”, ppor. Witolda Maleńczyka „Cygana”, Wacława Szwarobowicza „Kiepury”, NN „Petera”, Leona Łapota „Magika”]. Prowadziły one działania z zakresu samoobrony przed NKWD, likwidowały konfidentów, funkcjonariuszy NKWD i szczególnie szkodliwych przedstawicieli aparatu administracyjno-partyjnego, niszczyły dokumentację „sielsowietów”, zwalczały pierwsze próby „kolektywizacji” wsi kresowych paląc kołchozy i rozbijając posterunki ochronne. Także poszczególne placówki terenowe w miarę potrzeby mobilizowały do akcji własne patrole bojowe. Oddziały ppor. „Olecha” cieszyły się silnym poparciem ludności kresowej. Dzięki jej pomocy utrzymały się w terenie do 1949. W marcu 1949 poległ w zasadzce ppor. „Cygan” i rozbita została grupa „Petera”. Jeszcze w końcu kwietnia ppor. „Olech” zdołał przebić się przez obławę NKWD nad Lebiodą koło Stankiewicz. Jednak już 12 maja 1949 zginął wraz z oddziałem przybocznym, okrążony przez pułk NKWD pod Raczkowszczyzną. Grupa „Kiepury” zdołała się utrzymać do 1951, jednak śmierć ppor. „Olecha” zamyka okres zorganizowanego oporu na Nowogródczyźnie. Kwiecień 1945 r. Od lewej: Witold Szalewicz „Szczur”, Kazimierz Kiedyk „Klin”, sierż. Władysław Janczewski „Laluś”, dowódca oddziału. . Oprócz oddziału ppor. „Olecha” w powiecie lidzkim działały w latach 1945-1948 głośne oddziały partyzanckie Michała Durysa i Jana Bukatki, zaś w rejonie Iwja i Wołożyna oddział Bolesława Jurgiela „Jelenia” [tzw. „Jurgielewcy”] oraz grupa Zenona Zabrodzkiego. Durys poległ 13 lipca 1947 w walce z NKWD w Wielkim Siole [pow. Lida], oddział Bukatki został rozbity 28 marca 1948 w Domejkach [Bukatko poległ], Jurgiel zginął w 1950 koło Bakszt. Zabrodzki został rozbity przez NKWD jeszcze w końcu 1949. W latach 1949-51 utrzymała się w rejonie Wołożyna i Iwieńca grupa Radiuka i Szydłowskiego. Warto również wspomnieć o kolejnych, silnych lokalnych ośrodkach poakowskich, współdziałających z ppor. „Olechem”, jakie uformowały się w powiatach grodzieńskim i wołkowyskim – aczkolwiek wcześniej związane były strukturalnie z Białostockim Okręgiem AK. W 1945 operowało tam kilka oddziałów partyzanckich, które w większości zostały rozbite przez NKWD [z bronią w ręku zdołał się przebić do „Polski lubelskiej” jedynie oddział ppor. Stefana Pabisia „Stefana” – grupa BOA – „Bojowy Oddział Armii”]. Oddział partyzancki plut. Bronisława Zabłockiego „Oczka” z tereniu Puszczy Nalibockiej, październik 1945. Oddział partyzancki plut. Bronisława Zabłockiego „Oczka” z tereniu Puszczy Nalibockiej, październik 1945. Od lewej stoją: Pius Żołędziowski „Kmicic” [ranny pod Rowinami, aresztowany przez NKWD], Leopold Mackiewicz „Konrad”, Józef Bogucki „Słowik”, Wojgienica „Jurek”, Michał Terpiłowski, Bronisław Burzyński, Kucharonek „Gruby” [zmarł w łagrze], Franciszek Lewkowicz „Kłos”, Władysław Kotkowski „Skowronek”. Klęczą od lewej: Henryk Burzyński „Soroka”, Paweł Raubo, Leon Burzyński „Olgierd”, Roman Kosicki „Traugutt”, Jan Kozakiewicz „Zaremba”, Chodarcewicz „Brzoza” [zginął podczas próby aresztowania przez NKWD], Łodziato „Łuniniec”. Siedzą od lewej: Eugeniusz Egierd „Butrym” [zamordowany w łagrze], plut. Bolesław Zabłocki „Oczko” [dowódca oddziału], „Piorunek” [zginął podczas próby aresztowania]. Oddział składał się w większości z partyzantów III i VI baonu 77. pp AK. Wykonał wiele akcji z zakresu samoobrony przed NKWD. W październiku 1945 został rozwiązany, a jego żołnierze w zorganizowany sposób „przerzuceni” w transportach PUR „do Polski”. Dwie grupy ewakuowały się szczęśliwie, trzecia wpadła w ręce NKWD i ślad po niej zaginął. „Oczko”, „Soroka”, „Zaręba” zostali aresztowani przez UB. Zwolnieni w lipcu 1956 r. Latem i jesienią większość aktywów organizacyjnych objęta została, podobnie jak w Okręgu „Nów”, ewakuacją za „linię Curzona”. Jedynym ośrodkiem oporu, jaki pozostał wówczas w powiecie Grodno, kierował ówczesny II zastępca Komendanta Obwodu ppor. Mieczysław Niedziński „Men”, „Ren”, „Niemen” [pierwszy partyzant Grodzieńszczyzny z lat okupacji niemieckiej, żołnierz I i VII/77. pp AK]. Jego decyzja o nieopuszczaniu Grodzieńszczyzny, była świadomym wyborem oficera, który jako jedyny z tego terenu opowiedział się przeciwko koncepcji zakończenia działalności organizacyjnej i ewakuacji na zachód. Jesienią 1945 „Men” sformował nowy oddział partyzancki pod dowództwem plut. Józefa Mikłaszewicza „Fali”. Wiosną 1946 oddział osiągnął stan 70 ludzi. Ponadto na lewym brzegu Niemna, wzdłuż granicy litewskiej, operował kilkunastoosobowy oddział Bronisława Maciukiewicza „Bawarskiego”. Oba oddziały miały charakter grup leśnych i dysponowały licznymi bunkrami ukrytymi w większych kompleksach lasów. Straty poniesione w lecie 1946 spowodowały, że „Men” zdecydował się podzielić oddział główny, operujący dotychczas w zwartej całości, na trzy pododdziały. Dowodzili nimi Józef Mikłaszewicz „Fala”, Franciszek Talewicz „Komar” oraz Markisz [imię nieznane] „Niedźwiedź”. Ciężar działań dywersyjnych i samoobronnych spoczywał w głównej mierze na grupie „Fali”, która wykonała szereg uderzeń w sowiecki aparat policyjno-administracyjny i zlikwidowała dziesiątki donosicieli i agentów NKWD. Wszystkie pododdziały zdołały przetrwać zimę 1946/47 i prawie cały rok 1947. Jednak kolejna zima 1947/48 przyniosła zagładę grup „Niedźwiedzia” i „Komara” osaczonych przez NKWD w leśnych obozowiskach. Z rozbitków grupy „Niedźwiedzia” sformowano nowy pododdział dowodzony przez Józefa Stasiewicza „Samotnego”. Natomiast wiosną 1948, w związku z rozbudową liczebną, oddział „Bąka” został podzielony na dwie grupy: pierwszą dowodził sam „Bąk”, drugą Stanisław Burba „Skoczek”. W maju tego roku grupa „Fali”, przy której przebywał sam „Men”, przeprowadzała akcje oczyszczania terenu z agentury NKWD. Podczas tej operacji została otoczona przez NKWD na koloniach wsi Czeszczewlany i całkowicie zniszczona, polegli także obaj partyzanccy dowódcy. Śmierć „Mena” kończy okres skoordynowanej działalności polskich grup partyzanckich na Grodzieńszczyźnie. Prowadzone bez przerwy przez NKWD aresztowania doprowadziły w znacznym stopniu do rozbicia siatki terenowej w powiecie grodzieńskim. Ciężar działań został wówczas przeniesiony na tereny litewskie. Wersoka koło Koleśnik, kwiecień 1945. O prawej: Stanisław Krukowski „Młot” i Jan Grzywacz „Komar”. Obaj zginęli 7 maja w Wersoce pod Wojdagami w walce stoczonej przez oddział sierż. Janczewskiego „Lalusia” z grupą operacyjną NKWD. Nieco mniej rozbudowany ośrodek polskiej pracy konspiracyjnej powstał we wschodnich gminach powiatu wołkowyskiego wiosną 1946. Wtedy to właśnie ks. Antoni Bańkowski z Krzemienicy Kościelnej oraz AK-owcy Bronisław Chwiediuk „Cietrzew” i Antoni Szot „Burza” zorganizowali sieć terenową i oddział partyzancki, występujący pod nazwą „Reduta 2”. Jego liczebność okresowo sięgała 30 ludzi. Oddział posiadał zaplecze w postaci czterech plutonów [ośrodków] konspiracyjnych. Wiosną 1947 z „Reduty 2” wydzielono nową grupę partyzancką dowodzoną przez Józefa Karnacewicza „Kwiata” – o kryptonimie „Żądło” [kilkunastu ludzi]. Wkrótce potem powstał kolejny oddział dowodzony przez Michała Cisłowskiego „Gołębia” [początkowo 11, a wiosną 1948 ponad 20 ludzi]. Grupa „Żądło” dość szybko uległa rozpadowi w wyniku kolejnych „wsyp” i aresztowań. Oddziały wołkowyskie unikały walk z milicją i NKWD, ograniczając swoją działalność do niezbędnej samoobrony, przejawiającej się przede wszystkim likwidowaniem agentów i donosicieli. W czerwcu 1948 oddział „Gołębia” uwikłał się jednak w walki z grupami operacyjnymi NKWD, w wyniku których został częściowo rozbity. W polu utrzymał się jedynie nieduży patrol „Cietrzewia” – do czasu zlikwidowania przez NKWD 13 września 1948 we wsi Stanielewicze [ranny „Cietrzew” został wzięty do niewoli i skazany na 25 lat obozu]. Ujęcie „Cietrzewia”, poprzedzone rozbiciem przez NKWD większości ogniw siatki konspiracyjnej, kończy okres zorganizowanego polskiego oporu w powiecie wokowyskim. Ostatnim głośnym akordem na tym terenie było zlikwidowanie 19 grudnia 1948 przez grupę NKWD koło wsi Dąbrowniki 4-osobowego patrolu „Wilka”, składającego się z niedobitków oddziału „Kwiata”. W latach 1949-1953 na Nowogródczyźnie działały jeszcze małe grupki partyzanckie oraz pojedynczy partyzanci walczący na własną rękę z systemem komunistycznym. Najsłynniejszymi ostatnimi partyzantami Ziemi Nowogródzkiej byli Puchalski z Klukowicz i Hryniewicz „Bogdan” ze wsi Jodki [w okresie okupacji niemieckiej partyzant IV/77. pp AK „Ragnera”]. „Bogdan” zasłynął z likwidacji wielu funkcjonariuszy NKWD i ich współpracowników. Jego słynnym wyczynem było wystrzelanie „zastawy” – zasadzki urządzonej przez NKWD w sierpniu 1953 na drodze pod Berdówką. Zginęło wówczas 4 funkcjonariuszy NKWD – w tym kapitan. „Bogdan” wpadł w ręce Sowietów w wyniku zdrady jesienią 1953. Wywieziony do Grodna zaginął bez śladu. Wraz z jego ujęciem wygasł zbrojny opór polski wobec władz ZSRR na Ziemi Nowogródzkiej… Dr Kazimierz Krajewski Powyższy tekst, autorstwa dr Kazimierza Krajewskiego – kierownika Referatu Badań Naukowych i Zbiorów Bibliotecznych, OBEP warszawskiego Oddziału Instytutu Pamięci Narodowej pochodzi z pracy zbiorowej: „Żołnierze Wyklęci. Antykomunistyczne podziemie zbrojne po 1944 roku”, Warszawa 2002. Bardzo dziękuję autorowi za wyrażenie zgody na publikację. Podziel się:

.
  • 6p87ccm68y.pages.dev/212
  • 6p87ccm68y.pages.dev/519
  • 6p87ccm68y.pages.dev/823
  • 6p87ccm68y.pages.dev/305
  • 6p87ccm68y.pages.dev/27
  • 6p87ccm68y.pages.dev/737
  • 6p87ccm68y.pages.dev/847
  • 6p87ccm68y.pages.dev/960
  • 6p87ccm68y.pages.dev/126
  • 6p87ccm68y.pages.dev/850
  • 6p87ccm68y.pages.dev/382
  • 6p87ccm68y.pages.dev/374
  • 6p87ccm68y.pages.dev/593
  • 6p87ccm68y.pages.dev/540
  • 6p87ccm68y.pages.dev/59
  • jaka instytucja działa obecnie na terenie dawnego obozu